Выбрать главу

Mechciński przepycHal się przez zatłoczoną potrójną kolejką bramę i nabite oczekującymi na seans widzami małe podwórze. Z trzech stron sterczały tu parterowe ściany, powyżej były wypalone mury. Do poczekalni i kas kina prowadził lustrzany korytarzyk, zatłoczony ludźmi; Mechciński rozejrzał się wokoło, dostrzegł kogoś, kogo szukał, i kiwnął mu na przywitanie głową. Po czym wyłuskał wzrokiem z tłumu oblepiającego kolejkę dwie niewysokie postacie w oprychówkaeh, docierające już niebawem do kasy. Ruszył przez tłum w ich stronę, krzycząc wesoło: — Wania! Burasek! Sie masz! Już idziemy. — Gdy zbliżył się do nich, dwie postacie w oprychówkach nabrały głęboko tchu i nagłym, gwałtownym pchnięciem — jeden do przodu, a drugi do tyłu — uczyniły chwilową wyrwę w kolejce, która została w okamgnieniu wypełniona sprawnie działającą ekipą z Mechcińskim na czele. Wszystko razem trwało ułamek sekundy, najbliżej stojący z trudem chwytali równowagę, natomiast z tyłu kolejki rozległy się od razu głosy protestu: — Co za numery! Panie bileter! Jak tak można? To chuligaństwo! — Dwie nieładne, umalowane dziewczyny ubrane z tanią elegancją, krzyczały: — Nie ma od nikogo pomocy! Gdzie milicja? Nie ma sposobu na tych łobuzów?… — Kolejka z tyłu łamała się bezładnie i tłum zaczął napierać na wpartych mocno w ścianę Mechcińskiego i jego ludzi. Jakiś młodzieniec w białej, studenckiej czapce nad opaloną twarzą darł się: — Albo jest kolejka, albo nie! Wszyscy stoją i czekają! Proszę się usunąć! Tylko bez zamieszania. — Mechciński patrzał na niego z flegmą, co miało znaczyć, że wielu takich już widział w swej bogatej karierze. Wania i Buras ujadali z zapałem: — Po co ten szum, kolego? Ci koledzy wyszli na chwilę po coś słodkiego. Stali tu przedtem! Co to miejsca dla ukochanych przyjaciół nie wolno trzymać? — Nikt tu nie stał! — huknął jakiś otyły mężczyzna o wyglądzie apoplektycznegp rzemieślnika — tylko wy dwaj!.. — Tak! — poparła go cienkim krzykiem jego żona w kapeluszu, stanowiącym skrzyżowanie pudła na radio z pluszową kanapą — tylko ci dwaj! — Kolejka nie przestawała się posuwać, widać było, że w kasie sprzedaje się bilety, nie zwracając najmniejszej uwagi na grzmiącą awanturę. Ulokowani twardo między barierą a ścianą ludzie Mechcińskiego zachowywali obojętny spokój, posuwając się wraz z kolejką do przodu. — Panowie opuszczą kolejkę! Natychmiast! — gorączkował się jakiś wysoki, szczupły pan w kapeluszu. — No, kazaki, fora ze dwora! — przecisnął się ku nim barczysty młodzieniec w modnym płaszczu, o wyglądzie sportowca, trzymający ładną, płowowłosą dziewczynę pod rękę. — Bo jak nie, to milicję! — krzyknął krzepki wyrostek, otoczony kilkoma kolegami w czapkach technikum przemysłowego. Tkwiący w środku grupy uderzeniowej Loluś wyjął na to z kieszeni ćwiartkę wódki i odbił nasadą dłoni korek, który wyskoczył wraz z kilkoma bryzgami płynu prosto w napierający tłum. — Kojsa — rzekł Loluś, wręczając odpieczętowaną ćwiartkę Burasowi — skrzep się, synu! — Buras łyknął, otarł szyjkę rękawem i podał butelkę Mechcińskiemu, który napił się i podał dalej. Po czym rzekł w tłum, patrząc na barczystego młodzieńca w modnym płaszczu: — Kolego, odpalantuj się. Chcesz zdrowie stracić? I na co ci to? — W głosie jego tyle było zimnej zuchwałości i gotowości do czynu, że młodzieniec odwrócił rozogniony wzrok i zaczął szybko mówić, powołując na świadków swych stronników: — No, bo czy tak można? Do czego to podobne?… Żadnego porządku, żadnej kultury. — Tłum zafalował, rozepchnięty, i naraz przy barierze wynurzył się mały, chudy bileter w brudnym uniformie, o twarzy kostropatej i czarniawej. — Co się tu dzieje? — zapytał ostro. — Panie kierowniku — zaczął szybko Buras — ci panowie — zatoczył wskazującym palcem wokoło — się awanturują. Zajęliśmy miejsce dla kolegów, koledzy przyszli, ustawili się grzecznie w ogonku, a ci panowie ich nie puszczają. — Podniósł się straszliwy Hałas, gdyż wszyscy zaczęli mówić naraz. Bileter uśmiechnął się krzywo. — Niepotrzebnie państwo stoją — krzyknął głośno — i tak biletów nie ma! — Przepchnął się kilka metrów do tyłu, za grupę Mechcińskiego, i odciął resztę kolejki. — Ci państwo jeszcze dostaną — oświadczył — potem wszystkie bilety na dziś sprzedane. — Podniósł się potężny rozgwar głosów, kłótliwych i przedkładających, proszących i groźnych. — Nic nie poradzę! — wrzasnął opryskliwie bileter — wszystkie bilety sprzedane! — A ci? — rozdarł się wielki mężczyzna o purpurowym ze zdenerwowania czole — a ci. — wskazał na ekipę Mechcińskiego — wdarli się bez kolejki i dostaną! Co? Takie porządki! — Przecież stoją w kolejce! Widzi pan, nie? Z kolejki ludzi będę wyciągał, co? — jazgotał bezczelnie bileter. — Bij się pan z nimi, jak pan taki mądry! — Tłum falował bezładnie za bileterem. — Zaraz zamykamy kasę! — krzyknął bileter, wymachując długimi ramionami i nieproporcjonalnie olbrzymimi w stosunku do swej niepozornej postaci dłońmi. Stojącego na czele ekipy Mechcińskiego dzieliło już tylko kilkanaście osób od kasy. Barczysty młodzieniec rozpłynął się w tłumie, lecz krzepcy uczniowie szkoły przemysłowej nie dawali za wygraną. — Trzeba po milicję! — krzyknął jeden z nich i zaczął przepychać się ku wyjściu. — Słusznie! — Poparły go zewsząd głosy; dołączył się do niego tęgi mężczyzna o purpurowym czole i starszy, wysoki pan w kapeluszu. Mechciński patrzył za nimi z lekkim niepokojem: wolał uniknąć rozhoworów z milicją. Zanim docisnęli się jednak do środka westybulu, przy wejściu zaczął się nowy rozruch i dał się słyszeć donośny, przejmujący bełkot, który sprawił, że Mechciński odetchnął z ulgą. Jakiś krostowaty wyrostek w utrefionej i podciętej „pod donicę” fryzurze parł w stronę kasy, bełkocąc przeraźliwie i czyniąc skomplikowane znaki palcami koło ust i uszu. — Niemowa. — słychać było głosy — to niemowa! Puśćcie go! — Młodzieniec werżnął się z impetem prosto w grupę uczniów technikum i ich sprzymierzeńców, którzy ciągnęli właśnie w przeciwnym kierunku, przy czym zaprawił niby przez nieuwagę, lecz ze znawstwem, jednego z uczniów łokciem w nos, zaś starszego pana w kapeluszu — głową w podbródek. Uderzeni zatrzymali się na chwilę, zasłaniając się przed gwałtowną gestykulacją niemowy, który, jakby chcąc ich przeprosić, wymachiwał im nadal rękami przy twarzach, co lada chwila mogło się skończyć nową kolizją, przy czym jeden z nich ujął niemowę za rękę. Wtedy z kolejki rozległ się rozżalony, nabrzmiały szlachetnym oburzeniem wrzask Lolusia: — Niemowę biją! Co za ludzie! W ryło łobuzów! — po czym kilku ludzi Mechcińskiego przesadziło barierę i z wielką maestrią wśliznęło się w tłum, z którego nieoczekiwane i dotkliwe ciosy zaczęły padać na zupełnie oszołomionych i bezradnych zwolenników interwencji milicji. Tymczasem niemowa dotarł do kasy, rozepchnął bezceremonialnie stojących przy okienku i blokujących mu dojście, po czym zabełkotał coś rozdzierająco. Nabywający przy kasie bilety usiłowali przeciwstawić się możliwie delikatnie tej nadmiernej bezpośredniości nieszczęśliwego, gdy z tyłu padły zachrypłe od wódki okrzyki: — Puścić kalekę! Ja go znam! Niemcy mu język wyrwali w wojnę! Sprzedać inwalidzie bez kolejki! Jacy to teraz ludzie! Serca nie mają. — Barwa tych głosów i zawarte w nich intonacje wpłynęły wyraźnie na postawę ludzi przy kasie, tym bardziej że znalazł się tam nagle bileter, który krzyknął: — Proszę państwa! Inwalida ma prawo nabywać poza kolejką. — Niemowa wsunął głowę w okienko i zaczął coś pokazywać na migi zmęczonej kasjerce o potarganych blond włosach i brudnych od liczenia pieniędzy paznokciach, pokrytych spękanym, obłażącym lakierem. Kasjerka powiedziała głośno: — Tyle biletów nie mogę sprzedać jednej osobie. Najwyżej cztery. — Niemowa gestykulował przy uszach, pokazując, że także nie słyszy, protestując jednocześnie gorąco przeciw tak małej liczbie. — Niech mu pani da, panno Mery — wtrącił się z krzywym uśmiechem bileter. — Tam ich czeka cała wycieczka, tych głuchoniemych. Kino to dla nich jedyna rozrywka. — Kasjerka westchnęła tępo i oderwała dziesięć odcinków biletowych, za które niemowa zapłacił i odszedł od kasy, dziękując na migi wokoło. Przechodząc koło Mechcińskiego rzekł głośno i bez żadnych trudności w wymowie: — Dychę dała. Idę sztachnąć się parę razy dymem. — Dobra — rzekł Mechciński. Tłum wokoło stał z otwartymi ze zdumienia ustami, nikt jednak nie rzekł słowa: woń alkoholu i coraz zaczepniejsza postawa niewysokich postaci określała decydująco ogólny nastrój. Mechciński dotarł wreszcie do kasy. — Szefowo — powiedział — dziesięć proszę. Przyjechaliśmy specjalnie z Sochaczewa do kina. Nie odmówi pani nam, sochaczewskim zetempowcom. — Kasjerka spojrzała nań obojętnie. — Tylko bez awantur, panie drogi — rzekła twardo, inkasując pieniądze za cztery bilety, które podała Mechcińskiemu — bądź pan zadowolony, że to. — Mechciński nie czekał n i resztę zdania, wziął bilety i wyszedł spoza bariery. Za nim zaczynał Loluś: — Dyrektorowo!.. Pani dyrektorowo! Chorą matkę i liczne rodzeństwo przyprowadziłem. Kino to dla nich jedyna. — Ile? — spytała krótko kasjerka. — Jest nas ośmioro, ale przyjdzie jeszcze kuzynka z dwojgiem braci i szwagier. — zaczął patetycznie Loluś. Kasjerka oderwała cztery bilety.