Выбрать главу

Mechciński rozejrzał się wokoło, dostrzegł tego, kogo szukał, — kiwnął mu głową i wskazał oczyma wyjście. Po czym rzekł do Burasa: — Zbiórka w pierwszej bazie — i zaczął przepychać się ku wyjściu. Wyszedł na podwórze i przecisnął się przez czekających ku zapasowym wyjściom z sali kinowej. Za chwilę uchyliły się małe drzwiczki i Mechciński wszedł do mrocznego korytarzyka prowadzącego do kabiny operatora. Stał tu chuderlawy bileter w brudnawym mundurze i o olbrzymich rękach. — Masz tu jeszcze pięćdziesiątaka, Moryc — rzekł wręczając Mechcińskiemu rulon z biletami. — W porządku. Łom — rzekł Mechciński — jutro forsa. — Dobra, dobra — rzekł dobrodusznie Łom. — Nie uciekniesz mi przecież. A film, mówię ci, uderzenie! Na trzy tygodnie grubego rajwochu. — Mechciński wysunął się przez uchylone drzwi. W bramie spotkał Wanię i Burasa. Wyszli z bramy, odprowadzani uważnym spojrzeniem biletera i milicjanta; tłum przerzedził się trochę po wieści o zamknięciu kasy. Mechciński przeszedł na drugą stronę ulicy: w głębokiej wnęce bramy żarzyły się ogniki papierosów. — Tu — rzekł Mechciński — macie. Każdy ma własne cztery i ode mnie po dziesięć. Czesiek rzuca swoją dychę. Filak jeszcze nie wrócił? — Nie, pracuje — odparł jakiś głos za Filaka. — Rozliczenie za pół godziny, w drugiej bazie. No, z fartem! — rzekł Mechciński i skinął ręką. Ciemne, niewysokie postacie ruszyły w ulicę szeroką tyralierą. Kilkanaście metrów od bramy kina „Atlantic” rozległ się natarczywy szept: — Komu balkon? Komu parter? komu, komu?… — Przerzedzony tłum zaczął się kupić w małe grupki przy niewysokich, ciemnych postaciach.

Tuż przed bramą tkwił płaski i okrągławy słup ogłoszeniowy, oklejony plakatami, obwieszczeniami i afiszami imprez wszelakiego rodzaju. Przed słupem stał Robert Kruszyna odczytując półgłosem afisz: — „Uszaczek i Trusiaczek — bajka sceniczna o wesołych zajączkach, dla dzieci od lat sześciu do dwunastu” — po czym dodał z zainteresowaniem: — Może być dobre. — Tuż za podniesionym nad potężnymi barami kołnierzem nowego płaszcza rozległ się szept: — Ty do mnie? — Robert drgnął. — Tylko bez takich żartów, Moryc, dobrze? — rzekł po sekundzie z udanym spokojem. — Dobrze — rzekł Mechciński, uśmiechając się nie bez wyższości — czego chcesz? — Mam do ciebie interes — rzekł Kruszyna — a raczej nie ja, Kudłaty. — Mechciński poczuł niewyraźną czczość w żołądku, niewytłumaczoną pustkę w dołku, coś dziwnego, co mogło być tylko niepokojem lub strachem, a co nachodziło go zawsze, gdy słyszał to nazwisko. — Chodź do drugiej bazy — rzekł do Kruszyny i ruszył w stronę Brackiej. Tuż za kinem spotkał Burasa. — Już — rzekł Buras — wszystko poszło. Powodzenie. — Dobra — rzekł Mechciński — słuchaj, Buras, staniesz przed kinem na cynku. Chłopaki niech na razie nie przechodzą do drugiej bazy, nawet gdyby spuścili cały towar. Rozliczenie dopiero za pół godziny.

— W porządku — rzekł Buras i powędrował w stronę bramy kina. Tłum rozproszył się już, biletera ani milicjanta — nie było, zaczął się ostatni seans. Buras wydobył z kieszeni zmięty „Przegląd Sportowy”, rozwinął go i usiadł na krawężniku nad rynsztokiem; czuł się jak w chwilach zasłużonego wypoczynku po ciężkiej, lecz owocnej pracy. Mechciński i Kruszyna poszli parę kroków w głąb ulicy i skręcili w jedną z bram po tej samej stronie, co kino. Po chwili Buras poczuł znużenie w podciągniętych zbyt wysoko kolanach, wstał i oparł się malowniczo o kratę zamkniętego sklepu. Z zamiłowaniem rasowego kibica czytał wolno, uważnie informacje o treningu słynnej węgierskiej jedenastki futbolowej, opromienionej wspaniałymi zwycięstwami lat ostatnich. „Takich zobaczyć — westchnął w duchu. — Żeby zagrali w Warszawie. To jest piłka nożna.” Po czym jako sumienny i ceniony fachowiec dodał: „A jaki tachel z biletami! Rany Julek, co by się wtedy działo!” — i uśmiechnął się marzycielsko do tej cudnej wizji. Już zamierzał wetknąć twarz w pasjonującą gazetę, gdy poczuł naraz, że jest obserwowany. Uchylił nieco płachtę „Przeglądu Sportowego” i ujrzał przed sobą niewysokiego młodzieńca w drelichowej kurtce, zwanej potocznie „kanadyjką”, spod której wyzierała przyciągająca uwagę, szmaragdowo — kakaowa muszka sporych rozmiarów. Młodzieniec ten przyglądał się badawczo Burasowi; Buras opuścił zupełnie gazetę i odpowiedział ostrym spojrzeniem typu zaczepno — odpornego, które jakoś nie uczyniło na młodzieńcu większego wrażenia, gdyż zbliżył się jeszcze swobodnym krokiem do Burasa i rzekł bez większych ceregieli: — Ty znasz Moryca? — Buras zaczerwienił się z oburzeniu. — Kolego — rzekł z godnością — jesteście bez wychowania. — Po czym dodał nieco gwałtowniej: — Świń z tobą nie pasłem, gnoju jeden!.. — Już dobrze — rzekł pojednawczo młodzian w barwistej muszce. — Moryca znasz? — Won stąd! — mruknął Buras — bo złapię za cegłę. — Jak chcesz — rzekł z flegmą młodzieniec — będziesz miał potem, synku, przykrości. I na co ci to? — Buras zastanowił się głęboko, po czym złożył starannie „Przegląd Sportowy” i włożył do kieszeni. — Zaczekaj tutaj — powiedział — jak taki z ciebie kozak. — i ruszył w stronę bramy, w której znikł Mechciński z Kruszyną.

Młodzieniec w szmaragdowo-kakaowej muszce oparł się tak samo jak Buras o kratę zamkniętego sklepu i łupał fistaszki. Po chwili wokół jego nóg utworzył się wianuszek z łupin, który równie dobrze mógł świadczyć o łakomstwie, jak i o głębokim zamyśleniu. Niebawem w światłach ulicy ukazał się Buras, który podszedł do młodzieńca i rzekł grzecznie: — Niech pan pozwoli. — Sam ruszył przodem. Młodzieniec odbił się od kraty i podążył za nim z rękami w kieszeniach, zmiatając zręcznie po drodze rozrzucone łupiny do rynsztoka. Buras minął jedną bramę i wszedł do następnej. Była to słabo oświetlona brama o stropie postrzępionym w zwisające płaty starej farby, wyglądające w półmroku jak stalaktyty. Po wyjściu na podwórko okazało się, że jest to dom posiadający jedynie parterową obudowę od frontu: w podwórzu stała prawa strona dawnej kamienicy, zresztą wypalona, tu i ówdzie tylko wyremontowana. W oknach kilku mieszkań paliło się światło. Po lewej stronie niski murek obrębiał ciasną przestrzeń podwórza; murek miał około metra wysokości i rozciągała się za nim głęboka czerń zgruzowanych przed dziesięciu laty kamienic. Była to przestrzeń sfałdowana fragmentami murów, ścian, oficyn, usiana zardzewiałymi żelaznymi szynami i belkami stropów i balkonów, zawieszonymi teraz w różnych pozycjach, sterczącymi w czarne niebo, wbitymi w ziemię, łączącymi resztki murów ze sobą. Pełno tu było wydeptanych przez dziesięć lat ścieżek wśród gruzowisk, mnóstwo chwastów, zeszłorocznej trawy, śmiecia, odpadków. Daleko po lewej stronie wznosił się szeroki masyw szczytowej ściany wielkiego domu towarowego z ulicy Brackiej, w głębi widniały światła mieszkań od strony podwórek ulicy Widok. Buras wskoczył lekko na murek, trafił nieomylnie na jedną ze ścieżek i zanurzył się w ciemną przestrzeń: idący za nim młodzieniec mijał wyczuwalne raczej niż widoczne przeszkody i zapory, strzępy murów, resztki wystających gzymsów i niedobitki klatek schodowych; wstępował w górę po ubitych od wielu lat pagórkach z tłuczonego gruzu i schodził w labirynt odsłoniętych przez bomby fundamentów i piwnic. W mętnym, słabiutkim świetle niezbyt ciemnego wieczoru, w świetle łun ulicznych, przebijających spoza zewnętrznych murów, widział przed sobą plecy swego przewodnika. Przestrzeń, w której się znajdował, czyniła na nim dziwne wrażenie; nie bał się, lecz czuł, jakby pewne elementy rzeczywistości pomieszały swój naturalny układ. Ten rozległy, dziwaczny krater ciszy i niezbadanych ciemności w samym sercu milionowej metropolii, światło docierające tu brudnomętnawymi smugami jak na kunsztownie podświetlonej scenie, groźna tajemniczość zakamarków z dostrzegalnymi w tyle lampami w oknach najzwyklejszych mieszkań szarych obywateli — wszystko to stanowiło kontrasty ostre i przejmujące. Przez myśl przeszło mu, że przewodnik jego kluczy i lawiruje umyślnie: przedzieranie się przez wąziutkie korytarze nie istniejących od dziesięciu lat mieszkań, wstępowanie na piętra prowadzących donikąd, zarosłych trawą i pleśnią schodów, z których zbiegało się w czarny dół, przełażenie przez samotne, nie kryjące za sobą nic ani nie wychodzące na nic okna — wyglądało to na sztafaż przeznaczony dla nowicjuszy. Lecz młodzieniec w barwistej muszce nie był nowicjuszem: przed laty znał dobrze otchłanie, labirynty i głębiny warszawskich ruin i potrafił poruszać się w ich odmętach jak lotny i zręczny szczupak. Toteż Buras dziwił się w duchu, nie słysząc za sobą przyśpieszonego oddechu, znamionującego zmęczenie lub co najmniej zdenerwowanie. Zatrzymał się i rzekł: — Uważaj pan, wchodzimy. — i w słowach tych zabrzmiało coś jakby porozumiewawcze uznanie, że ten facet z tyłu to ktoś równy i swój, którego on, Buras, w pierwszej chwili nie rozpoznał. Zaczęli się wspinać na wysokie usypisko starych, zwietrzałych, umocnionych gliną cegieł, z którego szczytu wiodły dość wyraźnie widoczne cztery sztaby żelaza, tworzące rodzaj wygodnego mostu i prowadzące wprost do kondygnacji drugiego piętra doszczętnie wypalonej oficyny. Przeszedłszy po sztabach znaleźli się naraz w czarnej, obszernej na szerokość sporego pokoju sztolni z wypalonych cegieł o niedostępnych na pozór ścianach; sztolnia ta była ostatnią pozostałością po sześciopiętrowej kamienicy. Wzdłuż ścian prowadził pomost z desek; idąc po nim w burych ciemnościach natrafili w końcu na wybity w murze otwór, wychodzący wprost na fantastyczną, zaczynającą się od drugiego piętra klatkę schodową, wygodną i obramowaną poręczą; bezpośrednio pod stopniem, na którym stawiało się nogę po przekroczeniu dziury w murze, ziała czarna przepaść. Tu był najniebezpieczniejszy punkt przeprawy i młodzieniec w muszce, oceniwszy to ze znawstwem, zadrżał mimo woli. Powędrowali jeszcze dwa piętra w górę i Buras pchnął stare, rozklekotane drzwi frontowe do czegoś, co niegdyś było mieszkaniem. W ciemnym, zatęchłym korytarzu słychać było głosy i połyskiwało wątłe światełko naftowej lampki. Buras wszedł za rozdarty załom muru, skąd dochodziły głosy i światło, po czym wyszedł i bez słowa otworzył drzwi wyjściowe: za nim pojawił się jakiś ogromny, niezwykle barczysty cień z podniesionym kołnierzem płaszcza. Cień rzucił w stronę światła: — Pamiętaj, Moryc, żebyś się nie spóźnił! — i wyszedł za Burasem. Spoza rozdartego załomu muru rozległ się głos Mechcińskiego: