Выбрать главу

— Niepotrzebnie przyszedłem — rzekł Kuba — skoro tak wisisz przy tym życiu.

— Masz coś dla mnie? — spytał Moryc krótko.

— Chwileczkę. Przysługa za przysługę. Mam dla ciebie robotę jak złoto. Możesz zacząć choćby od jutra. Pensja przyzwoita, zajęcie z biglem — transport w wielkiej instytucji towarowej, wiesz, robota z szoferakami, trochę samodzielna, trochę kierownicza. Coś dla ciebie, Moryc. Rozmawiałem z personalnikiem, wyjątkowo mądry człowiek, powiedziałem mu wszystko, bez osłonek, i wyobraź sobie — chce ci dać szansę.

Moryc zapalił papierosa. Ręka mu drżała. Ujrzał przed sobą naraz najbardziej karkołomny z życiowych wiraży, za którym mogła się rozciągać wspaniała, asfaltowana spokojną egzystencją droga. „Wezwanie do sądu. — pomyślał — trzeba się stawić, może się wszystko da naprostować. Nawet nie wiem, o co mnie ciągają. Może o jakąś drobnostkę?

Tyle tych protokołów było.”

— Coś nowego — rzekł po chwili, lekko schrypłym głosem. — O jaką przysługę ci chodzi, Kuba?

Kubuś cofnął się do pomieszczenia ze skrzynkami i z lampką naftową. Ujął papierosa z palców Moryca i przypalił. Usiadł na skrzynce, opierając się plecami wygodnie o ścianę, i zaciągnął się głęboko.

— Trudna rzecz — rzekł poważnie.

— Mów — rzekł Moryc patrząc nań podejrzliwie.

— Widzisz. Jak by ci to powiedzieć.

— Wiem — rzekł ostro Moryc. — Wykluczone.

— Nie! — Kuba uderzył się żarliwie w pierś. — Nie, Moryc, nie znasz mnie? Ja tego nie chcę od ciebie, o tym powinieneś wiedzieć. Tyle lat, tyle lat. ja sam. pomyśl.

— Póki co — rzekł Moryc twardo — ty jesteś po drugiej stronie. Może jutro ja też tam będę, ale dzisiaj jeszcze nie. Dzisiaj ty jesteś po drugiej stronie, a ja nie. Pamiętaj!

Oparł się ramieniem o mur i stał niezdecydowany. Kubuś uśmiechnął się kpiąco, lecz nieszczerze. Szczery uśmiech stanowił sztukę nie lada w tych warunkach.

— Po co ta mowa, Moryc, po co te gesty? Wiesz dobrze, że ja nie zakapuję i nigdy nie zażądam, żebyś ty kapował. Uważam was za łobuzów i będę się cieszył, jak was załatwią na klawo, ale ja do tego ręki nie przyłożę. Z drugiej strony. — w głosie Kubusia zadźwięczał metal nieczułości — wiesz dobrze, że ja nie harcerz ani nikt z Czerwonego Krzyża. Nie mam zamiaru cię nawracać i w ogóle nie bardzo wierzę w trwałość nawróceń. Ty masz do mnie interes, ja mam do ciebie interes, ot co. Ty możesz ode mnie dostać szansę, ja. coś, co mi jest w tej chwili bardzo potrzebne. Tylko w taki sposób możemy ze sobą rozmawiać.

— Czego chcesz? — spytał obojętnie Moryc. Ledwie dosłyszalne zmęczenie zabrzmiało w tych słowach.

— Chcę wiedzieć. muszę wiedzieć — poprawił się z naciskiem Kubuś — co się u was dzieje ostatnio? Kto, na przykład, rozgonił bandę Irysa? Kto pozałatwiał cały hufiec tych z twego plemienia w ciągu ostatnich tygodni? I ciebie, Moryc. — dodał, patrząc nań spode łba.

Przez chwilę panowało milczenie. — Znam takich — rzekł wreszcie Moryc wolno — którzy zapłaciliby ci jednorazowo to, co zarabia twój naczelny redaktor w ciągu roku, żeby to wiedzieć.

Zadarty nos Kuby uniósł się węsząco w powietrze, nozdrza mu zadygotały. To już było coś! Wstał ze skrzynki i wyrzucił papierosa dalekim pstryknięciem przed siebie.

— Otóż to — rzekł, podchodząc do Moryca i łapiąc go za rękaw — ja też chcę ich znać, panie Mechciński. Nie po to, żeby kapować, panie Mechciński, ale po to, żeby wiedzieć. Bo ja, panie Mechciński, jestem dziennikarzem, a dziennikarz musi wiedzieć, tak jak inni muszą oddychać.

— Znasz Kudłatego? — rzucił nagle Moryc.

Kubuś zawaHal się. Pytanie było tak nagłe i na pozór bezsensowne, że nakazywało baczność.

— Słyszałem coś niecoś. — rzekł ostrożnie.

— Ale wiesz, kto to jest?

— Wiem. Niby wiem. Mówiło się tu i ówdzie, że taki jest.

Moryc bez słowa kopnął skrzynkę i zgasił lampkę naftową. Kuba cofnął się odruchowo. — Nie bój nic — rzekł Moryc z uśmiechem w głosie — tacy, co chcą wiedzieć, nie mogą się bać. To jedno ci powiem, Kuba, zapamiętaj sobie to nazwisko. Idziemy. — Wyjął cegłę nad głową i wstawił w otwór lampkę, którą zakrył z powrotem cegłą. — Żeby dzieci nie stłukły. Przychodzą tu się bawić za dnia — rzekł wyjaśniająca.

Zeszli tą samą drogą i po paru minutach znaleźli się na ulicy. Jasne było, że pierwszy przewodnik Kubusia lawirował umyślnie długo. W bramie stali ludzie Mechcińskiego. — Idźcie na górę — rzekł do nich Moryc. — Zaraz przyjdę na rozliczenie. — Nie dochodząc do Marszałkowskiej Kuba zatrzymał się.

— No, więc? — spytał niepewnie. — W zasadzie nie doszliśmy do niczego.

— Mylisz się — rzekł Moryc, nie patrząc mu w oczy. — Ja się zgadzam. — Na twarzy Kuby odbiło się zdumienie. — Na co się zgadzasz? — spytał cicho.

— Biorę od ciebie szansę i daję ci. — Moryc spojrzał jasno i nieustępliwie na Kubę — daję ci coś dla ciebie. Coś jak złoto, coś, o czym nawet nie marzyłeś. Ale. uważaj, Kuba, to nie żarty. Takie igraszki mogą się smutno dla ciebie skończyć. Ja wiem, że ty nie jesteś kapuś. Ale ja się nie liczę. Będziesz musiał przekonać o tym innych.

Kuba poczuł lekki skurcz serca. — Moryc — rzekł po chwili z wahaniem. — Nie liczę na ciebie, nie liczę na nikogo. Ale w wypadku, gdyby stało się gorąco, ty odczujesz to tak samo. Sytuacja dwuznaczna, no nie? Idziesz na piękną, spokojną emeryturę, a zostawiasz kapusia. Brzydko, prawda? Dlatego lepiej bądź przygotowany na to, że w krytycznym momencie wygłosisz dłuższe przemówienie o dziennikarzach, którzy bez względu na niebezpieczeństwo, wiedzeni nieszkodliwą ciekawością. — O mnie niech cię głowa nie boli — przerwał mu zimno Moryc — już ja sobie dam radę. A ty. decyduj się. Chcesz?

— Chcę — rzekł twardo Kuba.

Ruszyli z miejsca, skręcając w Marszałkowską. Wyższy Mechciński pochylił się ku Kubusiowi i mówił cicho: — Za godzinę pojedziesz do baru „Słodycz”. Róg Krochmalnej i Żelaznej. Zaczekasz na mnie. Będzie tam ze mną niejaki pan Robert Kruszyna. — Był taki bokser przed paru laty. Bił się w ciężkiej. To ten? — spytał Kubuś. — Ten — rzekł Moryc. — Słuchaj dalej: otóż ten Kruszyna szuka teraz.

Dziwne dzielnice, dziwne dzielnice!.. Inaczej wyglądają we dnie, a inaczej w nocy. Inne w dzień, a inne w nocy są w nich szmery i odgłosy, wonie i nastroje, zdarzenia i przeznaczenia ludzkie. W dzień są leniwe i pyskate, biedne i brudne, pochłonięte pracą i staraniami o rzeczy małe. W nocy ożywają tu złe a potężne tradycje: na narożnikach ciemnych ulic, na czarnym tle wąskich jarów ulicznych, których stoki tworzą ruiny i wypalone kamienice, tkwią zamazane postacie bez twarzy i rąk, ze zwisającym spod cyklistówki ognikiem papierosa. W dzień widać fasady odrażających czynszówek, widać ruiny i wysłane miałem ceglanym place po rozebranych zgliszczach, widać krzywe, czarne płoty, cementowe ogrodzenia i kolczaste druty, widać sklepiki, brudne fryzjernie, małe warsztaty ślusarskie i samochodowe, prywatne stacyjki obsługi aut, spółdzielnie wyrabiające szczotki i gwoździe, aparaty do piwa i tanią konfekcję, kwaszarnie kapusty i ogórków, kieszonkowe fabryczki marmolady i konserw. W nocy snują się tu uporczywie opary najgorszych warszawskich klechd o Urke Nachalnikach, Szpicbródkach i Tasiemkach; niskie, czarne latarnie, w których żarówka zastąpiła gazowe oświetlenie sprzed półwiecza, otula mgła męczących wspomnień, zaś z mgły tej wyłania się uparcie postać Czarnej Mańki, opartej o ich żelazny, karbowany słup. W dzień widać, że dzielnicami tymi przeszła straszna, niszcząca wojna, widać, jak nadciąga ku nim odbudowa i przebudowa, widać zdarte bombami i domowym sposobem zamurowane, zabite deskami wyrwy, samodziałowe remonty, poprawki, przybudówki, widać czerwieniejące i zieleniejące wiosennymi warzywami targowiska, widać wietrzącą się pościel w oknach i (rzepaki na brudnych podwórzach, widać zwykły, człowieczy trud i znój, krzątanie się wokół lepszego bytu, goniące się dzieci i małe interesy drobnych kombinatorów, gorączkowe i śmieszne. W nocy nic widać tu nic prócz prostokątów źle oświetlonych okien w górze i pustej czerni wąwozów ulicznych z jarzącymi się tu i ówdzie wejściami do pieczar-knajp: natomiast wyczuwa się tu i słyszy mnóstwo skłębionych, nieodcyfrowanych, trudnych do ujęcia słowami spraw. Tych spraw, którymi żyją nocami Żelazna i Grzybowska. Waliców i Krochmalna. Łucka i Sienna. Ceglana i Pańska.