Выбрать главу

— Jestem wrakiem ludzkim — rzekł dość dramatycznie — człowiekiem nieszczęśliwym i podłym. Żegnaj, dziewczyno z atolu! — Nie z atolu, a z Mogielnicy — powiedziała Hawajka. Zdawała sobie sprawę z tego, że jest wzruszona, i starała się schronić za pancerz drwiny. Poczuła naraz, przez chwilę, że rzuciłaby wszystko i poszła za tym chłopcem o zadartym nosie i wesołych oczach, lecz natychmiast odepchnęła od siebie tę myśl i wróciła do równowagi. „Niepoważny facet — pocieszyła się zaraz. — Nie taki, jak mój”. — Wrak, cholera na niego — mruknął pan Śliwka. — Oni wszyscy wraki, łobuzy, chuligani! Dobry wieczór panu, panie Kruszyna! — machnął ręką z serdecznym uśmiechem Kruszynie, który sadowił się przy opróżnionym przez krępego kelnera stoliku w przeciwległym krańcu sali. — Co? — szydził wychudły facet w cyklistówce — nie podoba się panu ten blondas, panie Śliwka? Bardzo równa chłopaka, nie, Hawajka? — Hawajka nie odpowiedziała, lecz wzrok jej powędrował za Kubusiem, lawirującym między stolikami pełnymi zamroczonych alkoholem i kołyszących się na wszystkie strony postaci. — Bądź spokojny. — bełkotała po drodze jakaś, spocona, obrzękła twarz, przekreślona brudnym, wielkim paluchem. — Ja cię znam! Ty krzywdy człowiekowi nie zrobisz. — Dobra, dobra — uśmiechnął się Kubuś — Nigdy w życiu. — Ktoś poklepał Kubę serdecznie po plecach. — Ty — mówiła jakaś twarz młoda, zła i zgorzkniała — tylko bez tych numerów. Człowiek wyszarpie parę złotych nie po to, żeby je gubić z takimi cHalujami jak ty. — Dałem ci je, wszarzu? Dałem czy nie? Żebym tak zdrów był! — czyjaś koścista łapa łomotała w czyjeś suche, twarde piersi. — Zawsze byłem przyzwoity, tylko trafiałem na szmaciarzy. — Niewysłowiona błogość spłynęła na duszę Kubusia, tu, w samym środku baru „Słodycz”. „Powrót syna marnotrawnego?” — wracał w myślach zawoalowany refren. Kuba pochylił się nad beżowowłosym akordeonistą, spojrzał z bliska w jego spłowiałe, zaropiałe oczy i wymiętą twarz. — Graj pan „Na sopkach Mandżurii”! — krzyknął. Harmonista kiwnął głową i wyciągnął rękę, w którą Kubuś wsunął dziesięć złotych, po czym poprawił podarty, zielony sweter pod smokingową marynarką i nacisnął klawisze. Jękliwa, dzika i smutna melodia starego walca wdarła się w rozgwar knajpy. — Ra — tra — ri — ra, tra — ra — ra, tra — ra — ra. — zachłysnęli się śpiewem najbliżej siedzący i za chwilę cała salka roztopiła się w jęku cwaniackiej melancholii, straszliwie warszawskich wspomnieniach, bólach i radościach. Kubuś przysiadł na stole wśród butelek karminowej lemoniady i rozlanego piwa, nucąc głośno. Zewsząd patrzono nań z uznaniem, że tak dobrze podebrał melodię, że wygrzebał tego walca, którego kocHaly warszawskie sutereny i poddasza przez tyle dziesiątków lat.

Hawajka wpatrywała się weń jak urzeczona, pan Śliwka — z niechętnym podziwem. Kubuś czuł przyjemne palenie alkoholu w żołądku i rozkoszną świadomość, że stanowi centrum zainteresowania, osobistość w tej chwili uznaną i popularną. — Piegus! — krzyknął Mechciński.

— Chodź tu! — Zaraz, Moryc. Bądź spokojny, przyjdę, tylko ten wirtuoz skończy! — Harmonista skończył „Na sopkach Mandżurii” i przytomnie przeszedł od razu na melodię odwiecznego walca „Szare wody Wisły”, podniecony sukcesem. Kubuś podszedł do stolika, Moryc rzekł: — Panowie pozwolą. — Kruszyna i Kubuś podali sobie ręce. Moryc prowadził rozmowę.

— Mówiłem o tobie temu panu — rzekł Moryc do Kuby. — Ten pan mógłby ci pomóc.

— I ja mógłbym temu panu pomóc — uśmiechnął się skromnie Kubuś — nigdy nic nie wiadomo.

— Sądzi pan? — rzekł burkliwie Kruszyna, zaskoczony. W gruncie rzeczy nie wiedział, co powiedzieć.

— Uhm — przytaknął pogodnie Kubuś. — Na pewno.

— To kozak — zachwalał Moryc. — Przyda ci się.

— Tylko drobnej kości — mruknął Kruszyna, taksując Kubę wzrokiem.

— Zgoda — rzekł uprzejmie Kubuś. — Ale o czym panowie mówią? — Cień niepokoju przemknął się po twarzy Mechcińskiego. Kruszyna był zbluffowany. „Werbunek, taka jego mamusia — pomyślał nieprzychylnie. — Prezesowi łatwo mówić, ale żeby wiedział, jak to trudno werbować”.

— Mówię ci, Robert — rzekł Moryc, pragnąc widocznie jak najszybciej dobić celu. — To jest człowiek dla ciebie.

— Krwi się nie boi, co? — spytał ironicznie Kruszyna. Cały czas mówił ostrożnym półgłosem, co wzmagało w nim poczucie dotkliwej niewygody.

— Fe, panie Kruszyna — skrzywił się Kubuś. — Kto mówi o takich mokrych, śliskich i nieprzyjemnych rzeczach? Nic z tego. Moryc, to jakieś nieporozumienie.

Mechciński poczuł strużkę potu, płynącą wzdłuż krzyża. Obrzucił Kubusia wściekłym spojrzeniem i milczał, gdyż przestał cokolwiek rozumieć.

— Skąd pan zna moje nazwisko? — spytał Kruszyna niepewnie.

— He, he, he — zarechotał Kubuś. — Cała Warszawa pana zna. Kto nie zna najlepszego fajtera w wadze ciężkiej, jakiego kiedykolwiek wydało to miasto? Przecież gdyby nie ów nieszczęśliwy wypadek, sięgałby pan dziś po laury na ringu Madison Square Garden, bo w Europie nie byłoby już dla pana mocnych.

Kruszyna spurpurowiał na twarzy i karku, zaś Mechciński zamknął oczy w oczekiwaniu czegoś strasznego. Odemknął je z rozpaczą, spodziewając się ujrzeć zbroczonego trupa Kubusia na plugawej podłodze baru.Słodycz”. Ale nie — Kuba siedział wygodnie rozparty, zaś Robert Kruszyna miał wyraz twarzy przypominający wołu rozwiązującego zadanie matematyczne z użyciem logarytmów i pierwiastków. Zawsze miał taki wyraz twarzy, gdy nie wiedział, czy ma bić, czy nie, i gdy nie było nikogo, kto by zań ten arcytrudny problem rozwiązał. Kubuś Wirus skrobnął brudnym paznokciem najboleśniejszą, ledwie zasnutą delikatną błonką zapomnienia ranę w duszy Roberta Kruszyny. Był czas, gdy Robert Kruszyna zapowiadał się jako znakomity pięściarz: piekielna siła ciosu, dynamit w pięści, stalowe sprężyny w nogach, refleks, instynkt ringowy — wszystko prócz inteligencji, a ta, chociaż przydatna, nie jest między linami warunkiem kardynalnym. Ale Roberta Kruszynę prześladowały złe moce. Kiedyś w czasie jakiegoś ważnego spotkania, w wypełnionej tysiącami widzów hali, gdy zdobył wyraźną, miażdżącą przewagę nad swym przeciwnikiem, zainkasował cios w brzuch. Słaby, niecelny, nieskuteczny cios, który nie wywarł na Robercie żadnego wrażenia, miał jednak zupełnie nieoczekiwane konsekwencje i gdy uśmiechnięty Robert szykował się do zadania kończącego walkę swinga, uśmiech naraz zamarł mu na wargach. Oto gumka przy spodenkach, wstrząśnięta do głębi tym ciosem, puściła, i Robert Kruszyna, który nigdy nie nosił slipów ochronnych, stanął nagle w ostrym świetle ringowych reflektorów podobny do greckiego olimpijczyka, w całym przepychu swej męskiej urody. Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie i urosły do rozmiarów istnego Waterloo dla Roberta: Robert usiłował pochwycić opadające spodenki, co nie należy do rzeczy najprostszych, gdy ma się ręce okutane w ośmiouncjowe rękawice, jego przeciwnik ocknął się naraz z otępienia, wywołanego dotychczasową przewagą Roberta, i trzasnął go resztą sił w odkrytą szczękę. To wystarczyło, by zaplątany w spodenki Robert zwalił się jak kłoda na matę, zaś olbrzymia widownia, której tak nieoczekiwanie ujawnione uroki cielesne Roberta zaparły dech w piersiach, po sekundzie grobowej ciszy wybuchnęła tak rozdzierającym śmiechem, że mecz musiał ulec dłuższej przerwie. Otulonego w szlafroki Roberta zniesiono z ringu, a nazajutrz życie jego zmieniło się w piekło. Wyśmiewano go i bano się, a im bardziej bano się jego ataków wściekłości, potwornej siły i pięściarskich umiejętności, tym bardziej wyśmiewano go. Był straszny i śmieszny zarazem, zaś taki aliaż może stać się przyczyną nieszczęścia. Wreszcie zaczął pić wódkę i odtąd boks skończył się dlań. Chodził po knajpach i bił się, szukał zemsty za swój zły los na każdym i na wszystkich, szukał swego najgorszego wroga, z którym nigdy nie mógł wygrać, albowiem nie można wygrać z własną śmiesznością. Koledzy korzystali z tych jego przewag, napuszczając go w różnych okolicznościach na różne niebezpieczne, łajdackie i zabawne numery. Pił coraz więcej, tak że zaczął nawet brać baty od niektórych ze swych przygodnych przeciwników na zabawach tanecznych i na ulicach. Wtedy zjawił się Filip Merynos. Rozmowa ich trwała godzinę, zaś po tej godzinie Robert Kruszyna odnalazł sens życia. Ta godzina uczyniła zeń istotę wierną jak pies, oddaną i zdolną do wszystkiego na jedno słowo swego pana i wodza. Wraz z odradzającą się pomyślnością Roberta w służbie Merynosa zacierać się zaczęło wspomnienie o owym fatalnym momencie. Kruszyna odzyskał godność osobistą, mir i poważanie, a nade wszystko pewność siebie: zaczął się dobrze ubierać, bywać w eleganckich lokalach śródmieścia i nikt nie śmiałby przy nim wspomnieć o owej nieszczęsnej chwili na ringu bez narażenia się na poważne przykrości, nie tylko ze strony mięśni Roberta Kruszyny, lecz także ze strony jego możnych opiekunów i przełożonych. Nikt od wielu lat, oprócz Jakuba Wirusa tego wieczoru w barze „Słodycz”. Nic więc dziwnego, że Mechciński poczuł się naraz jak na spacerze po ostrzu brzytwy, zaś Kruszyna zrozumiał bezapelacyjnie, że siedzi naprzeciw indywidualności wykutej z przedniej stali, naprzeciw kogoś, po kim wzrok nie może prześliznąć się jak po kimś pierwszym lepszym. W słowach Kubusia była wiedza o jego, Kruszyny, nieszczęściu i achillesowej pięcie, była odwaga i wola mówienia o rzeczach najtrudniejszych, ale było i uznanie — męskie, twarde uznanie dla wspaniałych możliwości pięściarskich Kruszyny, tak nieszczęśliwie zmarnowanych przez złe, nieżyczliwe moce. Toteż gdy w pierwszej chwili pięść Kruszyny zwinęła się w kułak, już po sekundzie bezsilna, łagodna melancholia rozluźniła mu muskuły. Po raz pierwszy od czasu owego nieszczęścia zapragnął mówić o nim, a człowiekiem, który w nim to pragnienie wzbudził, z którym chciałby bardzo swój zły los rozważyć, stał się naraz właśnie ten piegowaty facet.