— Tak, tak — powiedział Kruszyna. — Madison. Zagraniczne ringi. Miało się te możliwości.
Z piersi Mechcińskiego dobiło się westchnienie ulgi; wytarł spocone dłonie o spodnie. Akordeonista zaczął grać jakiegoś foxtrota..
— Słuchaj — rzekł Kruszyna do Kubusia tonem znamionującym rodzącą się sympatię. — Czego ty u mnie szukasz?
— Paru złotych — rzekł Kuba spokojnie. — U ciebie szukam paru złotych.
— Możesz je mieć — rzekł Kruszyna, myśląc z wysiłkiem, który odbił mu się na czole. — Możesz je mieć. Ale na gwardię, Moryc, to on jest za drobny. Nie tędy droga. Trzeba inaczej.
— Jaka gwardia? Co za gwardia? — zaczął znów swą grę Kubuś.
— Mówiłem ci przecież. — rzekł ochryple Moryc; był zrozpaczony — Panie Jasiu! — zawołał kelnera — niech pan postawi coś wysokiego. — Już się robi! — krzyknął kelner i przyniósł po chwili litr z czerwoną główką oraz piwo. Moryc rozlał wódkę. Wypili. Po czym rozlał od razu następną kolejkę i znów wypili.
— Posłuchaj, synku — rzekł Kruszyna. — Przed moim okiem nic się nie ukryje. Nie obchodzi mnie, co ty za jeden. Kozak jesteś. To widać.
— Ty jesteś kozak — rzekł Kuba, skromnie spuszczając oczy. — Prawdziwy kozak. Bo potrafisz człowieka tak na wskroś. Od razu wiesz wszystko, cholera na twoją twarz.
— Bądź spokojny — uśmiechnął się z zadowoleniem Kruszyna. — No, trzask. — podniósł w górę stopkę wódki i wypili. — Moryc za ciebie ręczy, to coś znaczy. Ja tam na Moryca mam swoją zadrę, ale to nieważne, fakt, że Moryc jest człowiek poważny, z nazwiskiem.
— Twoją zadrę mam w spodniach — mruknął Mechciński.
— Już dobrze, już dobrze — rzekł pojednawczo Kruszyna. — Widzisz, że rozmawiam z kolegą. Powiedz mi, kolego, czy wiesz, jak się organizuje kiermasz?
Mechciński wytrzeźwiał momentalnie, jak człowiek na skraju przepaści. Spojrzał z nowym niepokojem na Kubę.
— To moja specjalność — rzekł chłodno Kuba. — Imprezy, zjazdy, akademie — to mój fach. Ładne parę złotych można na tym trafić. Ty, ty. — pokiwał filuternie palcem przed nosem Kruszyny — ty od razu wiesz, co w człowieku siedzi i co z niego najlepszego wyłuskać. Ma oko — pochwalił Kruszynę zwracając się do Moryca.
— Grunt prasa — rzekł Kruszyna. — Tylko trzeba umieć załatwić z prasą. Reszta frajer.
Kuba doznał uczucia, jakby u boku odkręcono mu wentyl, przez który wydobywa się ze
świstem sprężony niepokój.
— Załatwione — rzekł pewnie, kładąc dłoń na ramieniu Kruszyny. — Spij spokojnie, duży chłopcze o piorunującym ciosie, masz sprawę w kieszeni. O moim honorarium pomówimy potem.
— Widzisz — ucieszył się Kruszyna. — Dogadali się.
Było coś w słowach i głosie Kuby, co nakazywało ufność i zadowolenie. Mechciński podrapał się w głowę i nalał wódkę. — Siulim — rzekł Kruszyna — wypij, Moryc, i idziemy. Z tobą — powiedział do Kubusia — umawiam się na jutro. — Zrobione — rzekł Kubuś i wypił. — Też masz miejsce na niewąską dolę w żołądku — uśmiechnął się figlarnie Kruszyna, ale zaraz przybrał ton zwierzchnika: — Tylko pamiętaj, przy robocie pijaków nie znoszę. — Wstał, rozlał resztę wódki do kufli po piwie i wypił swoją porcję. Mechciński też wypił, łykając powoli. Kuba wziął swój kufel w rękę. — Ja tu jeszcze zostanę — rzekł. — Jak się z tobą porozumieć, Kruszyna? — Kruszyna czuł przez chwilę szokujące działanie alkoholu, mimo że oderwał już kufel od ust, łykał jeszcze ciągle z wysiłkiem ślinę. — Nie wiem — rzekł z trudem, zmienionym głosem. — Masz telefon? — spytał szybko Kuba. Kruszyna kiwnął głową. — Numer? — naciskał Kuba. — Osiem. szesnaście. zero dwa — wyjąkał Kruszyna — zadzwoń. albo nie — zawaHal się, odzyskując normalne — brzmienie głosu — albo tak. — machnął z rezygnacją ręką. — Trzymaj się, Piegus — rzekł Mechciński do Kuby. W oczach Moryca, lekko rozszerzonych i błyszczących od wódki, była troska. Kubuś poczuł jakby żal czy zmartwienie; coś na kształt mętnej obawy targnęło jego sercem. — Trzymaj się, Moryc — rzekł ciepło.
Kruszyna zapłacił kelnerowi i wyszedł z Mechcińskim. Kuba wziął kufel z wódką i ruszył w stronę bufetu. Widząc go zbliżającego się, pan Śliwka cofnął się za wypłowiałą, zieloną kotarę. Kubuś zwrócił się do kluchowatej kasjerki:
— Miła moja — rzekł — o której zamykacie ten swój kombinat przeżyć? — Ma pan na myśli bar? — uśmiechnęła się kluchowata. — Tak, dziewczyno — rzekł Kubą, opierając się o szklaną nadbudówkę. — Jest pan pijany — obruszyła się z urazą, lecz ostrożnie kasjerka; była grzeczna z kolegami pana Kruszyny. — Pomyłka — rzekł z czarującym uśmiechem Kubuś. — Upieram się przy pani dziewczęcości, dziewczyno. Jest pani pełna świeżego, wiośnianego wdzięku, którego nie potrafi dojrzeć ten gbur i prostak, pan Śliwka. Ale kiedyś spadnie mu bielmo z oczu i ciche tęsknoty pani zostaną uwieńczone pełnym sukcesem. — Kluchowatą zatknęło, otworzyła usta w niemym zdumieniu. — Kiedy zamykacie tę fabrykę wzruszeń? — zwrócił się Kubuś do milczącej Hawajki. Hawajka podniosła z wolna wzrok i ujrzała piwne oczy Kubusia tak promienne, wesołe i mądre, że coś w jej duszy spadło i klekotało długo, jak opuszczona na podłogę pokrywa od rondla. — O dwunastej — powiedziała cicho. — Doskonale — rzekł poważnie Kuba. — Zaczekam na ciebie i odprowadzę cię do domu. — Hawajka nie powiedziała nic. Wiedziała, że nic tu nie pomoże sprzeczka z tym chłopcem ani kłótnia z sobą samą.