Kruszyna i Moryc szli Twardą w stronę placu Grzybowskiego. Noc była ciemna i ciepła, zwiastująca przełom w pogodzie.
Skręcili w Bagno i Kruszyna pchnął nie zamkniętą bramę. W głębokim tle podwórka pokrytego starym szmelcem ciemniała groźnie baszta spalonej Centrali Telefonów. Kruszyna podszedł do przyczepionej przy murze budy ze starych desek; wisiała tu jakaś tabliczka, której Moryc nie zdążył przeczytać, gdyż Kruszyna pchnął drzwi i zszedł piwnicznymi schodami w dół. Moryc poczuł skurcz serca, stawiając nogę na pierwszym stopniu. Zobaczyć Kudłatego! Ilu ludzi w Warszawie drży na wspomnienie tego nazwiska? Ilu ludzi w Warszawie oddałoby chętnie kawał życia za taką chwilę? Ludzie z rozlegle zorganizowanych szajek, kombinatorzy, szantażyści, wyzyskiwani drobni handlarze, uginający się pod ciężarami pasożytujących band, dziennikarze i milicjanci. I oto on, Wiesiek Mechciński, lat niespełna dwadzieścia, ale już gwiazda, as, kosa i talent, książę kin warszawskich, wybitny specjalista, wódz armii koników, powszechnie znany jako Moryc, otóż on we własnej osobie schodzi na spotkanie z Kudłatym, który czeka na niego! Z KUDŁATYM! Nie czuje piwnicznej stęchlizny tego miejsca, nie dostrzega brudu i smrodu, lecz idzie tędy ku wielkości, ku wielkim czynom i wielkim przeznaczeniom. Kruszyna otworzył na dole ciężkie, żelazne drzwi i przekręcił kontakt: rozbłysła słaba żarówka i Moryc ruszył za Kruszyną przez dżunglę rupieci i złomu; mimo dumy, która go wypełniała, każdy krok stawał się dlań męczarnią, wikłał go coraz beznadziejniej w to, co niezrozumiałe i straszne. Ta piwnica nie czyniła na nim wrażenia, był przyzwyczajony do takich scenerii, nie dostrzegał ich. Ale skronie pulsowały mu w dusznym, zatęchłym powietrzu, czuł szum własnej pędzonej alkoholem i emocją krwi, bał się czegoś i pragnął czegoś, sam nie wiedząc czego. — Robert! — chwycił nagle Kruszynę za ramię — zaczekaj! Powiedz, co ty masz do mnie? — Kruszyna zwrócił ku niemu płaską twarz ze złamanym nosem i małe, czarne oczy, w których nie było zwykłego kozactwa; tu, w tej piwnicy nie było mądrych, nie było silnych, prócz jednego. Jedno nazwisko, symbol, — pojęcie, cień, duch, upiór, dźwięk zdawał się kanalizować w sobie wszelką potęgę, wobec której, bladły najdumniejsze sztandary mołojeckiego junactwa. — Co ci, Moryc? — rzekł Kruszyna — nic do ciebie nie mam.
Wtedy, u Tkaczyka, strzępiłeś sobie trochę niepotrzebnie pysk. I w ogóle jesteś taki. trochę, ale ja nic do ciebie nie mam, Moryc… — zapewniał Kruszyna; nie lubił Moryca instynktownie, ślepo, za to choćby, że Moryc się go nie bał, że był sprytniejszy i inteligentniejszy i zawsze miał swoje sprawy i ambicje, których Kruszyna nie rozumiał. Moryc odetchnął z ulgą, była to jednak ulga chwilowa, albowiem jasnym było, że tu nie chodzi o Kruszynę. — Słuchaj, Robert — rzekł Moryc, jakby pragnąc dać ujście swemu poczuciu wyższości wobec Kruszyny. — Ten facet, którego ci dziś dałem, ten Piegus, to straszny kozak. Uważaj na niego. Taki niby chłopczyna, ale to jest as. Klasa sama dla siebie. — Dobra, dobra — powiedział dobrodusznie Kruszyna. — Bądź spokojny. — Zatrzymał się przed ścianą zastawioną drewnianymi skrzynkami i nacisnął mocno framugową listwę. — No, trzymaj się. — szepnął z nieoczekiwaną serdecznością do ucha i pchnął go lekko w szparę w uchylonej ścianie.
Moryc otrząsnął się z chwilowego oszołomienia: trick ze ścianą, choć banalny, zawsze robił swoje wrażenie. Rozejrzał się bystro i postąpił krok naprzód. Ściana za nim zawarła się z głuchym stukiem. Przed sobą miał taką samą piwnicę, lecz pustą, uprzątniętą i jeszcze słabiej oświetloną; panował tu prawdziwy półmrok. Po lewej stronie dostrzegł z trudem tanie, żelazne łóżko, rdzawo skrzypiące pod ciężarem ruchów przewracającego się na nim ciała. Leżący na łóżku dźwignął się na łokciu i oparł głowę o dłoń, przyglądając się Mechcińskiemu w półmroku oczami, których Moryc nie widział. Przy łóżku stała drewniana skrzynka, a na niej czarny, lśniący telefon. Za łóżkiem ciągnęło się zwykłe przepierzenie z dykty i desek, dzielące piwnicę na dwa pomieszczenia. Spoza desek, przez szpary i poprzez niedokładną obudowę przepierzenia widać było jaśniejsze światło.
— Za tobą — rozległ się głęboki głos z łóżka — stoi krzesło. Siadaj.
Moryc cofnął się nieco i spojrzał za siebie. Z prawej strony stało tanie krzesło, a obok stolik z niby-marmurowym blatem, jak w trzeciorzędnej kawiarni. Na stoliku stała wódka i leżały papierosy. Moryc usiadł i teraz dopiero, w tej dziwacznej sytuacji, ogarnął go strach, z trudem powstrzymywał drżenie kolan i modlił się o jak najdłuższą ciszę, aby nie zdradzić się dygotaniem głosu.
— Od dawna chcę cię zobaczyć, Moryc — rozległ się głos z łóżka i nagle nad głową Moryca zapaliło się silne, pionowe światło. Moryc zwarł z całej siły szczęki, by nie krzyknąć. Siedział tak przez parę sekund, oświetlony dokładnie jak na stole operacyjnym. Po czym światło zgasło i oślepione oczy Moryca pogrążyły się w piekących ciemnościach. Upłynęło parę chwil, zanim znów przyzwyczaił się do półmroku piwnicy. Wszelka czujność opuściła go bez reszty. Po raz pierwszy w życiu był sparaliżowany przerażeniem.
Z łóżka podniosła się olbrzymia sylwetka i usiadła na krawędzi, opierając się plecami o wezgłowie. Zamigotał ognik zapałki przy papierosie.
— Czego nic nie mówisz, synku? Taki z ciebie kozak, słyszałem, że do Kruszyny skaczesz, a teraz tak zamilkłeś?
— Przyszedłem, żeby słuchać, panie Kudłaty — bąknął z wysiłkiem Moryc. — Pan mnie wzywał. — I jakby poczuł przypływ pewności siebie po tych pierwszych słowach, po wymówieniu tego straszliwego nazwiska w bezpośredniej rozmowie.
— A więc nalej sobie haka i wypij — doszedł go głos z łóżka — to ci dobrze zrobi. I zapal.
Moryc nalał i łapczywie wypił. Wódka momentalnie uderzyła mu do głowy i temu przypisał jakieś szmery za przepierzeniem, które wydało mu się, że słyszy; w sekundę potem, gdy skupił znów myśli, uznał to za złudzenie. Niemniej, wyostrzony pełnym niebezpieczeństw życiem instynkt szeptał mu bez przerwy, jak refren: „Czyżby tam ktoś był? Czy tam ktoś jest?” Ręka mu drżała, gdy zapalał papierosa.
— Teraz słuchaj, Moryc — postać na łóżku zmieniła pozycję i usiadła, rozstawiając szeroko nogi i opierając podtrzymujące brodę ręce na kolanach. — Chciałem z tobą pomówić z dwóch powodów. Po pierwsze bo jesteś gówniarz, a po drugie, bo jesteś kozak, który może daleko zajść.
Kudłaty wstał i zaczął przechadzać się po piwnicy. Był ogromnego wzrostu i potężnej budowy, chodził cicho i sprężyście. Wrażenie potęgi tego ciała zwielokrotniał gęsty półmrok, ale Moryc wyczuwał jej właściwe proporcje. Półmrok i nastrój wyginały w fantastyczne fałdy zwalistą postać w jakichś starych, szerokich spodniach i w obszernym, długim swetrze, jaki noszą marynarze. Głowa tonęła w mroku: jedyny szczegół, jaki Moryc zdołał spostrzec, to były gęste, skufilone włosy. Kudłaty uczynił jeszcze kilka kroków i zwalił się z powrotem na łóżko, które zaskrzypiało zgrzytliwie pod jego ciężarem.