Выбрать главу

— Dlaczego jesteś gówniarz, o tym sam wiesz — rzekł Kudłaty. Głos miał spokojny? opanowany, raczej dyskutujący niż wydający rozkazy. W tej chwili Moryc dojrzał po raz pierwszy wbite w siebie oczy. Było coś tak władczego i okrutnego w tych błyszczących oczach, że Moryc zadrżał i ustępujące już przerażenie owładnęło nim od nowa.

— A kozak jesteś dlatego, że się nie boisz. I dlatego, że się nie boisz, stawiam ci następującą propozycję: zostaniesz u mnie kierownikiem wydziału biletowego. Chcesz?

To było uderzenie! Moryc uniósł rękę do czoła. Jak dotąd współpracował luźno z ludźmi Kudłatego, na zasadzie ubogiego detalisty u wielkiego hurtownika. Cieszył się ich opieką i wyświadczał im pewne przysługi przy pomocy swego zespołu koników, i to wszystko. A teraz. taka nieoczekiwana kariera! Kierownik wydziału u Kudłatego! On, Moryc Mechciński! Jedwabne koszule i krawaty zamiast brudnego pulowera, taksówki i buty zamszowe na grubej słoninie! Hanka. Domek pod miastem, ślub z weselem na kilkadziesiąt osób, welon, organy, sypialnia z politurowanego forniru od drogiego stolarza na Walicowie, a potem kosztowny wózek dla dziecka. Kierownik wydziału biletowego! „A to wezwanie na pojutrze! Powiedzieć czy nie? Nie!” — zatrzasnęła się w nim decyzja jak szczęk zamka.

— Chcę. — szepnął Moryc. Coś go dławiło w gardle.

— Bardzo dobrze, chłopcze — rzekł spokojnie Kudłaty. — Ale nie na tym koniec. Na pewno słyszałeś już, że są ostatnio pewne trudności. Co ja mówię. — w głosie Kudłatego zadrgał szyderczy uśmieszek, na dźwięk którego oszołomienie nieoczekiwaną karierą nabrało dla Moryca smaku nieznośnej goryczy — przecież to ty, Moryc, wątpiłeś u Tkaczyka. W to, co ja wiem. Bardzo dobrze, bardzo dobrze, twardy z ciebie człowiek, niezależny i wypowiadający otwarcie swe myśli. Lubię takich. Tylko wyobraź sobie, Moryc, że jak ja czegoś nie wiem, jaka to musi być cholernie ciemna sprawa, co? I jak od takiej sprawy może rozboleć głowa kierownika wydziału biletowego.

— Wiem o tym — rzekł Moryc, po raz pierwszy mocno i zdecydowane — Tylko czekam na tamtych. Sam mam z nimi do porozmawiania.

— W porządku — rzekł Kudłaty z nieoczekiwaną, męską serdecznością. — Dziękuję ci. Wiedziałem, czego mogę się po tobie spodziewać, i dlatego zaprosiłem cię do siebie. Teraz widzę, że mogę na ciebie liczyć. Z takimi ludźmi jak ty można dokazać dużych rzeczy.

I znów coś nowego zjawiło się w uczuciach Moryca. Była to rodząca się wierność dla tego człowieka w brudnym, starym swetrze, który potrafił mówić do niego, do Wieśka Mechcińskiego, tak jak mówi przełożony w drużynie harcerskiej lub szef ekipy piłki nożnej, związanej węzłem najmocniejszego koleżeństwa. „Może powiedzieć mu o tym sądzie? Coś powie, doradzi” — pomyślał z troską.

— Na początek, Moryc, zagrasz o niewąską stawkę. Za trzy tygodnie odbędzie się w Warszawie pewna impreza, duża impreza, na której ty, jako szef wydziału biletowego, zarobisz pięćdziesiąt tysięcy złotych.

— Ile? — wyjąkał Moryc zduszonym głosem, zapominając natychmiast o sądzie.

— Pięćdziesiąt tysięcy złotych — rzekł Kudłaty spokojnie. Piwnica, łóżko, półmrok — wszystko zawirowało w oczach Moryca i z chaosu tego wyłoniły się pogmatwane obrazy: wiązki czerwonych, stuzłotowych banknotów, uśmiechnięta Hanka w „Delikatesach”, obładowana najdroższymi wiktuałami, Hanka u szewca, przymierzająca najkosztowniejsze pantofle, zastawiony meblami i kryształami pokój stołowy, w którym on, Moryc, spożywa biało-różowy schab z kapustą. Po czym wszystko roztopiło się w jakiejś szaleńczej, roztańczonej orgii, pełnej drgających twarzy Hanki, Kruszyny, Wani, Burasa, Kuby Wirusa i znowu Hanki. Moryc pochylił głowę i uderzył nią dwa razy mocno o zimny blat stolika. Kiedy uniósł ją, zrozumiał, że Kudłaty nie mówi nic na wiatr. „Mowy nie ma o sądzie — rozstrzygnął twardo. — Nie stawię się. Niech mnie szukają. I tak nie znajdą.”

— To będzie ciężki numer, Moryc, bardzo ciężki. Będziemy pracować na lewych biletach — rzekł Kudłaty i wbił w niego swe błyszczące oczy.

— Trudno! — wykrzyknął Moryc. Wiedział, jakie trudności i niebezpieczeństwa kryją się w pracy na lewych biletach, ale wymieniona suma wzbudziła w nim szaleńczą brawurę. — Żebym tak szczęście miał, że nie puścimy, panie Kudłaty! Niech będą lewe bilety! Ale niech mi pan da zadziałać! Zobaczy pan, co ja potrafię za taki blit! Za pięćdziesiątaka.

— Wierzę ci — rzekł łagodnie Kudłaty. — Wiem, co ta forsa dla ciebie oznacza. Ślub z Hanką i wycofanie się z interesów. No, nie?

Moryc wstał chwiejnie i zatoczył się. Przez ułamek sekundy wyglądało, jakby się chciał rzucić na Kudłatego.

— Siadaj! — warknął Kudłaty, Moryc przysiadł jak rąbnięty — bo wspaniała kariera kierownika wydziału biletowego skończy się w try-miga! W tym lokalu! Zresztą — dodał z ironią — nie mam o to do ciebie żalu, Moryc, że tak myślisz. Chcę tylko, żebyś wiedział, że ja o tym wiem, jak myślisz. Kto wie. może zwolnię cię sam po tej imprezie. I z gratyfikacją.

Moryc spuścił twarz na piersi. Był pobity na głowę. Nie pozostawało nic innego, jak psia wierność dla tego straszliwego człowieka, przed którym nie ma ucieczki. Zrozumiał to, co opowiadano o Kruszynie.

— No, no, Moryc — rzekł Kudłaty — nalej sobie wódki i wypij moje zdrowie. Dobrze?

Przy tych słowach dało się ponownie słyszeć jakieś chrapliwe westchnienie za przepierzeniem, skąd dochodziło światło. „Czyżby tam kto był?” — przemknęło przez umęczony umysł Moryca. Nalał wódkę, podniósł kieliszek i rzekł:

— Pańskie zdrowie, panie Kudłaty. — Za przepierzeniem rozległ się wyraźny jęk. — Dziękuję i do widzenia — rzekł Kudłaty. Moryc wypił i wstał.

Kudłaty wstał z łóżka i podszedł do ściany, którą pchnął. Ukazała się szpara. Moryc skierował się ku niej i poczuł przyjazne klepnięcie dłoni na plecach. Odwrócił się i ujrzał przed sobą stary, poszarpany, marynarski sweter, poczuł zapach przepoconej wełny. Całą siłą woli pożądał ujrzenia twarzy Kudłatego, lecz nie ośmielił się unieść głowy. Uczynił krok i ściana zawarła się za nim głucho. Na stosie skrzynek siedział Robert Kruszyna i palił papierosa. Robert wstał, przetarł oczy i złapał Moryca za ramię. Prowadził go jak dziecko przez labirynt rozrzuconego w pierwszej piwnicy szmelcu. Moryc potykał się kilka razy o butelki i zwoje kabla, zanim wyszedł na górę. Na ulicy Bagno, przed bramą, spojrzał na zegarek; było wpół do dwunastej.

— Jak się chcesz teraz ustawić na resztę wieczoru? — spytał Kruszyna. — Nie wiem — rzekł tępo Moryc. — Chodź, zmontujemy jeszcze ćwiartkę przed snem — zaproponował Kruszyna. Moryc nie odpowiedział, lecz ruszył w stronę Marszałkowskiej; Kruszyna podążył za nim. — No, jak tam było? — zapytał ciekawie. — Dobrze było — mruknął Moryc — możemy się napić. — Chodź do „Polonii” — rzekł skwapliwie Kruszyna. — Teraz, bracie, jesteś człowiekiem, który rozmawiał z Kudłatym. Duża rzecz. Nie byle co — Kruszyna wykazywał zdecydowaną skłonność do gawędziarstwa po samotniczej drzemce na skrzynkach. Moryc nie odpowiedział, był pogrążony w rozsadzających go refleksjach, czuł instynktowną pogardę dla Kruszyny, którego nie uważał za partnera do zwierzeń. — Idziemy na skos — rzekł Kruszyna, gdy stanęli na skraju największego placu w Europie. W oddali jarzyły się światła Alei Jerozolimskich i hotelu „Polonia”. Wydostali się na brzeg Alei Jerozolimskich przez opłotki zagrodzeń i klucząc wśród stert desek. — Też masz pomysły. — odetchnął z ulgą Moryc, gdy stanęli przed „Polonią”. Kruszyna pchnął drzwi, spoza których wychyliła się spocona, długa twarz z cienkim blond wąsikiem. — Nie ma miejsca! Komplet! — huknęła twarz, lecz noga Kruszyny uwięzła w szparze drzwi, zaś jego mocarny bark rąbnął w rzeźbione drzewo, odrzucając właściciela długiej twarzy, w wilgotną, miękką od ludzkich oddechów i potu przestrzeń nocnego lokalu. Właściciel długiej twarzy okazał się chłopem na schwał, który rzucił się ku Kruszynie z okrzykiem: — Ach, ty lamusie! — ale w biegu pochwycony został przez drugiego pana w portierskim zmiętym uniformie, też wcale nie ułomka, który krzyknął: — Zwariowałeś, Władek! Wieczór dobry, panie Kruszyna, niech się pan nie gniewa, Władzio u nas nowy, nie zna jeszcze warszawskich twarzy. Pan pozwoli płaszczyk. — Nogi Władziowi powyrywam, jak będzie arogant — mruknął Kruszyna, zdejmując płaszcz. — Grunt to wychowanie. — W dużej, parterowej sali orkiestra grała rytmicznie jakiegoś bluesa: skargi klarnetu przeplatały się z brawurą trąbki. Wokoło tańczyły, krzyczały, śpiewały dziewczęta o rozrzuconych włosach, o twarzach niedokładnie umalowanych, czerwonych od alkoholu i gorąca, trzymane w ramionach przez referentów handlowych i techników budowlanych w przesadnie wywatowanych garniturach lub odprasowanych wiatrówkach, którzy tulili je do swych nabrzmiałych zabawą serc, spoglądając agresywnie dookoła. Kruszyna i Moryc usiedli za tęgim filarem przy małym stoliku i zamówili wódkę. — Warto by poderwać jakąś. — rozejrzał się Kruszyna. Moryc nic nie mówił. Nalał sobie wódki i wypił, nie czekając na Kruszynę, po czym nalał znów i wypił. To przeważyło. Cały wieczór pijaństwa sprężył się w tych dwóch kieliszkach wybuchowym ładunkiem oszołomienia. Podniecające palenie w przełyku i jasność w mózgu ustąpiły miejsca pragnieniu i podwójnej odbitce rzeczywistości. Ludzie, przedmioty, barwy i kształty zarysowały się w świadomości Moryca jak na dwukrotnie naświetlonym negatywie. — Robert — rzekł jąkając się Moryc — jjja to zrobię, żżżebym tak skonał, zrobię to. — Podrywka? — szepnął z lubością Kruszyna — świetna rzecz. A jak jakiś będzie margał, to w ryja go! Nie bój nic, ja tu jestem. Jak ci się podoba ta czarna? — wskazał na tańczącą koło nich ciemną dziewczynę o nastrzępionych modą włoskich aktorek filmowych włosach; jej smukłość podkreślona była jeszcze szerokim paskiem z czarnej gumy, opinającym ciasno kibić nad szarą spódnicą, co stanowiło ostatni krzyk mody w Warszawie, jej pospolita twarz o perkatym nosie spoczywała na barku tęgiego, rozbawionego chłopca, którego obejmowała wysoko, przy kołnierzu, ręką o brudnych, lecz lakierowanych paznokciach. — He, he, he — rechotał Kruszyna.