— Wszystko dziwki! Nie ma porządnych kobiet. W ogóle! Ale ty, Moryc, ty się Kochasz! Dla mnie dziwki, dla ciebie nie. Co za różnica? Jak kto woli. Ja sobie poderwę jakąś. „Gdy tańczę z tobą.” — zaśpiewał wyzywająco pod melodię granego tanga, prosto w twarz ciemnej dziewczyny. Dziewczyna odwróciła głowę, jej chłopiec okręcił się na miejscu i spojrzał groźnie na Kruszynę, zaraz jednak okręcił się znów i popłynął w ścisk parkietu. — „Przybąąądź do mnie, dam ci kwiat paproci.!” — darł się Kruszyna do dziewczyny czyniąc znamienny gest. Moryc pił wodę sodową wprost z butelki. Orkiestra skończyła grać, Robert poderwał się z miejsca i poszedł szukać dziewczyny. Moryc pochylił się nad nalaną stopką wódki. — Zrobię to. Zrobię to. Zrobię to. — powtarzał i im mocniej postanawiał, że zrobi to, o czym jeszcze nic nie wiedział, co ma zrobić, tym bardziej czuł, że nie powinien tego robić. Oparł głowę o blat stolika i poczuł, że myśli układają mu się w coraz składniejszy ciąg. „A jak się nie uda? Co wtedy? Więzienie na długie lata. Bo cóż innego mogą oznaczać nieudane interesy z Kudłatym? To nie drobne skoki przy kinowych kasach, za które złapać można co najwyżej kilka miesięcy obozu pracy”. Pięćdziesiąt tysięcy — to był odmęt marzeń. Klęska w walce — to była ruina wszelkich dotychczasowych planów. Hanka. Co na to Hanka? Właśnie, To było najważniejsze i najistotniejsze pytanie: Co na to Hanka? Trzeba jej wszystko powiedzieć, trzeba ją spytać, niech ona decyduje, ona, która jest w jego życiu wszystkim, co dobre i słuszne. „Jak powie, żebym szedł do sądu, to pójdę” — przypomniał sobie wezwanie. Ale jak powiedzieć? Co powiedzieć? Spojrzał na parkiet, na roztańczony tłum, rozgrzane i źle umalowane twarze i wzdrygnął się. — Muszę ją zobaczyć! Muszę ją zapytać! Ale zaraz! Już!” — zacięło się coś z pijacką nieodwołalnością w jego mózgu. Wstał, zapiął kurtkę, nastawił kołnierz i wyszedł z lokalu chwiejnym krokiem, odprowadzony bacznym spojrzeniem portierów.
W świetle ulicy spojrzał na zegarek. „Jeszcze zdążę — pomyślał. — W sam raz”. Wszedł do pustej hali dworca Śródmieście. O której odchodzi ostatni do Anina? — spytał drzemiącego za wąską szybką kasjera. — Za piętnaście minut — rzekł kasjer, ziewając. — Poooop-roszę. — rzekł Moryc, zacinając się. Kasjer uśmiechnął się pobłażliwie, wyjął bilet z automatu i wziął pieniądze. — Panie, reszta! — krzyknął za odchodzacym chwiejnie Morycem. Moryc schodził po pochylni na uginających nogach. Głęboki wąwóz dworca tonął w mgławym świetle zredukowanych lamp: tu i ówdzie migotały czerwone, zielone i szafirowe światełka kolejowych sygnałów. Oparł się ciężko na łokciach o kiosk z napojami na peronie było pusto, nieliczne osoby czekały na ostatni pociąg. Właściwie po co ja jadę? Dokąd ja jadę? — myśli chlupotały w głowie w alkoholowym przypływie i odpływie. — Późno. Hanka śpi. Przecież budzić jej nie będę, jutro musi do roboty. A zresztą. na co to wszystko? Przecież ja też mam robotę. Kuba mówił dziś, że ma coś dla mnie. Trzeba to Hance powiedzieć. Dość tych afer! Pojutrze idę do sądu! Zainkasuję te parę miesięcy i po wszystkim. Hanka zaczeka. Na pewno. Koniec! Nic więcej nie robię! Nawet za pięćdziesiąt. Tak! Zaraz jej to powiem! Ale pięćdziesiąt tysięcy?…” Ujął się oburącz za głowę i bił nią o kant kiosku w straszliwej rozterce. — Przecież ja mam robotę! — jęknął głośno, otrzeźwiony bólem i wyczerpany, — Winszuję! — odezwał się jakiś bełkotliwy głos obok — kolego, eeep, winszuję. Niech kolega przyjmie moje najserdeczniejsze gratulacje. — Moryc odwrócił się i przez mgłę zamroczenia dojrzał z trudem malutkiego człowieczka w kolejarskim mundurze, rozchełstanym na piersiach, i w przekrzywionej na tył głowy okrągłej czapce. — Kolego, winszuję — powtarzał wylewnie kolejarz. — Robota uszlachetnia, to cel życia, to majątek. To. to. to. najważniejsze dobro obywatela! Moje najgorętsze życzenia. Taka okazja, a więc cyk! — To mówiąc zatoczył się, z lekka czknął i dobył z kieszeni ćwiartkę wódki, którą sprawnym uderzeniem dłoni pozbawił korka. Moryca ogarnęła naraź szaleńcza wesołość. — Kolego, dziękuję — rzekł ściskając dłoń kolejarza. — Co za miłe spotkanie! — Pan pozwoli, że się przedstawię — rzekł naraz kolejarz sztywno. — Siupka jestem, Józef Siupka, z wydziału drogowego w Otwocku. Mieszkam w Aninie. — Świetnie się składa — zawołał Moryc z entuzjazmem. — Właśnie tam jadę. — Co za traf! — zastanowił się Siupka. — Wobec tego cyk. — Przechylił butelkę nad odgiętą do tyłu głową, pił długo, po czym otarł rękawem szyjkę, zatoczył się i podał ćwiartkę Morycowi. Moryc zaczął pić i w tej chwili na peron wsunął się długi wąż podmiejskiego pociągu. Drzwi rozsunęły się z pneumatycznym przydechem i Moryc z Siupka, podpierając się wzajemnie z sympatią, weszli do środka. Za nimi wszedł jakiś niski pan obserwujący od dłuższego czasu z uwagą ich żywiołową przyjaźń. Po chwili drzwi zatrzasnęły się, wibrujący warkot trakcji elektrycznej wstrząsnął długimi wagonami i pociąg ruszył zagłębiając się od razu w tunel średnicowy. — Kolega dokąd? — spytał Siupka, tracąc równowagę i chwytając się ścian. — Do Anina — rzekł z troską Moryc. — To chyba dobry pociąg, nie? — Dobry — zapewnił autorytatywnie Siupka — bo ja też tam jadę. — Usiłował dosięgnąć rozkołysanej pałeczki uchwytu nad głową, lecz był na to zbyt pijany i za niski. Wtoczyli się obaj do wnętrza wagonu: pociąg kołysał mocno, przewalając się z chrzęstem po szynach, jego stalowo-blaszane pudło wypełnione było łoskotem szybkiej jazdy. — Właściwie — krzyknął Moryc do Siupki — nie wiem, po jaką cholerę targam się do tego Anina? — Ja też nie wiem — rzekł Siupka, siadając na ławce i zdejmując buty: w wagonie było pusto, dwie skulone postacie siedziały w głębi jedna za drugą, w sporej od siebie odległości. — Chyba prześpię się gdzieś na powietrzu — rzekł z pijackim smutkiem Moryc. — Pierwszy raz w tym roku. Noc już ciepła. — Mowy nie ma — zaprotestował gorąco Siupka. — Pójdziesz, bracie, do mnie. Szwagier wyjecHal, jest wolne łóżko.