Выбрать главу

— Po czym ziewnął szeroko i dodał: — Do Anina czas. I ja się prześpię — to mówiąc, wdrapał się zręcznie na półkę bagażową, zwinął się w kłębek, mrugnął filuternie do Moryca i zasnął.

Pociąg sunął przez Powiśle po wysokim nasypie wśród ciemnych domów. Moryc poczuł nagły przypływ złości. „Zbiję mordę tej pluskwie — pomyślał, spoglądając wrogo na śpiącego Siupkę.

— Po cholerę ciągnie mnie, judasz, do jakiegoś Anina”. Zapaliła się w nim nagła chęć awantury. Dostrzegł płomyk zapałki w głębi wagonu. — Panie! — zawołał — nie ma pan wolnego papierosa? — Skulona przy oknie bliższa postać nie odpowiedziała; dalsza zdawała się drzemać, nieświadoma krzyku. Moryc ruszył przez wagon zataczając się. Pociąg wbiegł na most średnicowy, Wisła lśniła odbitymi światłami miasta. Moryc upadł na ławkę. Przetarł twarz, dźwignął się, czując w sercu dotkliwą obrazę. Chwiejnie podszedł do palącego papierosa człowieka: była to postać niepozorna i skromnie odziana. Moryc stanął między ławkami na szeroko rozstawionych nogach i rzucił zaczepnie: — No, co? Da pan papierosa, jak się grzecznie prosi, czy nie? — Siedzący nie odpowiedział, palił dalej z pochyloną do dołu głową. — Ty! — wrzasnął Moryc — ile razy ci mam powtarzać, ty. — W tej chwili siedzący uniósł głowę i Mechciński ujrzał wzniesione ku sobie, zupełnie białe oczy.

Natychmiast też wytrzeźwiał. „To on! — zabłysło mu w sercu. — Te oczy!.. W komisariacie. tamta facetka. mówiła o oczach!” — Przypomniały mu się naraz zupełnie zapomniane słowa. Odskoczył do tyłu i cisnął przez zdrętwiałe wargi: — Oj, jak ja bardzo chciałem pana spotkać. — sam dziwiąc się owej pełnej szacunku formie. Krew uciekła mu z twarzy, która rysowała się jak rzeźba z kości słoniowej w miękkim półmroku wagonu. Po czym zmełł w zębach przekleństwo i bluznął stekiem najohydniejszych wyzwisk. W krzyku jego było coś przerażającego, coś wyzywającego wielką, straszliwą walkę, ostateczne zmaganie. Obudzony Siupka trzasnął poderwaną nagle głową o dach wagonu, wytrzeźwiał momentalnie i wpatrzył się ze strachem w dół, pod siebie. Siedząca z tyłu postać uniosła gwałtownie głowę, lecz nie drgnęła z miejsca. Mechciński — zgięty, sprężony w sobie, drżący żądzą bicia — cofał się nieustannie w tył, jakby biorąc rozpęd do skoku. Palący papierosa wstał i odrzucił niedopałek. Był szczupły i niewysoki; sarabanda rozpędzonego wagonu, donośny stukot kół i rozchybotanie karbowanych ścian zacierało szczegóły jego postaci. Postąpił krok ku Morycowi i rzekł głośno: — Niech się pan ode mnie odczepi, dobrze? — W zielonych oczach Mechcińskiego zamigotało szaleństwo. „Boi się! — przemknęło mu przez mózg. — Boi się! Mnie! Pięćdziesiąt tysięcy! Sto tysięcy! Kudłaty mnie ozłoci! Będę w Warszawie numer jeden!” — Zgaszę ci te białe ślepia! — krzyknął w szale — zdmuchnę ci te bandyckie latarnie! Kudłaty zapłaci! — Błyskawicznym gestem odciągnął tułów do tyłu i bez zamachu, krótkim wyrzutem nogi, niezawodnym ciosem najbardziej kunsztownej warszawskiej szkoły wymierzył piekielne kopnięcie w podbrzusze stojącego o krok człowieka. Nie było dotąd wypadku w karierze Moryca, aby po tym ciosie, najprzedniejszym z przednich, przeciwnik nie zwinął się z jękiem na ziemi — wystarczyło wskoczyć mu obcasami na oczy i gardło, aby sprawa uległa okrutnej likwidacji. Tym razem było inaczej. Zaatakowany uchylił się nieuchwytnym gestem dosłownie o milimetry, but Moryca rozpruł powietrze, Moryc odskoczył jak kot i znów stał naprzeciw tych straszliwych, białych oczu. — Niech pan mi da spokój! — krzyknął człowiek o białych oczach i Siupka zadygotał mroźnym dreszczem od stóp po włosy na dźwięk tego głosu: była w tym głosie groźba i rozpacz jakiejś okropnej tajemnicy. Tę rozpacz Moryc wziął znów za obawę. Diabelsko szybkim ruchem wypuścił prawe ramię do przodu, mierząc w czubek głowy wroga, która odległa była o centymetry od nasady stalowej ramy siatki bagażowej. Było to genialne uderzenie: lekkie i szybkie, przemyślne i niezawodne — głowa winna była się nadziać z chrzęstem łamanej czaszki na stalowy hak i opaść bezwładnie, jak okrwawiona kula bilardowa do dziury w stole. Ale sam szatan tkwił w człowieku o białych oczach! Samo bóstwo walki, skondensowane w niezawodnym instynkcie, odwiodło mu o milimetr głowę, z której, miast krwawej miazgi, ziały niezwyciężone, białe oczy. Pięść Mechcińskiego pokryła się krwią, zwisając bezwładnie na zbroczonym nią stalowym pręcie. Człowiek o białych oczach postąpił ku Morycowi i ujął go żelaznym uchwytem za klapy kurtki: na jego prawym ręku błysnął wspaniały brylant. — Nie będę cię tu bił, słyszysz! — krzyknął — pamiętaj! Ale jak cię spotkam trzecim razem, to. — W głosie jego była taka rozpacz, raki ból i takie cierpienie, że naraz Moryca opętał strach. Nie wiedział już nic, nie czuł bólu zdruzgotanej ręki. Szarpnął się jak oszalały trwogą ptak i wyrwał z uchwytu. Pociąg wjeżdżał szybko na tory Dworca Wschodniego. Moryc skoczył do tyłu; Siupka z szaleńczym krzykiem stoczył się z półki na ławkę. Ciemna postać w głębi poderwała się do przodu, gubiąc po drodze melonik i odrzucając parasol. Człowiek o białych oczach wyprysnął jak rakieta przed siebie. Ciemna postać skłębiła się z Siupką w klnący, krzyczący z przerażenia, toczący się ku wejściu tobół. — Hamulec! — ryknął Siupka. Człowiek o białych oczach przebił ostatnim skokiem powietrze. Wszystko na próżno: Właśnie rozsunęły się z szybkim, pneumatycznym przydechem drzwi po obu stronach wagonu i oślepiony strachem Mechciński rzucił się obłąkańczo w lewo, wprost pod koła wpadającego na dworzec ekspresu z Gdańska. Rozległ się straszliwy krzyk, Siupka zawisł na hamulcu i cały dworzec rozdygotał nawałnicą dzwonków alarmowych.

Ciemna postać w rozerwanym kołnierzyku z różkami i z płomieniem na żółtych policzkach skoczyła w ciemność rozlewiska torów, szyn i przekładni Dworca Wschodniego. Błyskawicznie i gorączkowo myszkowała wśród parowozów i przestawni, w tłumie ludzkim cisnącym się wokół miejsca wypadku, w wagonach i na peronach. Nie znajdując przedmiotu swych poszukiwań wróciła do elektrycznego pociągu, zabrała melonik i parasol i prześliznęła się obok Siupki, otoczonego przez milicjantów i sokistów, uchodząc przesłuchaniom. Ten pośpiech nie pozwolił jej zauważyć siedzącej w sąsiednim wagonie tak gorączkowo poszukiwanej sylwetki, pochylonej w pozie wyrażającej bezbrzeżną rozpacz i ból. Człowiek ten krył twarz w dłoniach, z których prawa zdobna była w wspaniały brylant odbijający tęczowymi blaskami peronowe światła.