3
Ulica tonęła w słońcu. Był koniec kwietnia, dziewczęta jaśniały kolorami spódnic i obcisłych sweterków, na widok których twarze mężczyzn spinały się ambicją i wolą zwycięstw. Rozłożysta aleja Niepodległości rozkopana była pośrodku rowami zakładanych przewodów. Wiosenny deszcz, zmieszany z gliną wykopów, zostawiał po sobie obszerne, żółte kałuże.
Przy układaniu płyt chodnikowych śmiało się kilku młodych robotników w utaplanych, granatowych drelichach. Jeden z nich, smagły, krępy blondyn z papierosem w kąciku ust, krzyknął: — Zobaczycie, chłopaki, numer. Mówię wam, skonać ze śmiechu można. — Uniósł płytę chodnikową w rękach i rozejrzał się wokoło. Właśnie nadchodziła młoda kobieta w jasnym, nowym płaszczu. Kobieta uśmiecHała się do małej dziewczynki, którą trzymała za rączkę. W chwili gdy mijała robotników, krępy blondyn spuścił trzymaną płytę w żółtą kałużę. Żółte, gliniaste bryzgi pokryły płaszcz i twarzyczkę dziecka. Krępy blondyn zataczał się śmiechu. Pani w jasnym płaszczu zaczęła krzyczeć. Zebrali się ludzie. Dziecko płakało. Pani łykała łzy oburzenia, krępy blondyn darł się arogancko: — Widzi pani przecież, że tu się pracuje, to co pani chodzi. — Powoli wszyscy się rozeszli. Jeden z młodych robotników rzekł do krępego blondyna: — A ty jesteś dla mnie bydlę i to wszystko. Chamska morda! — po czym splunął i odwrócił się. Krępy blondyn nie odpowiedział nic, gdyż tamten był dużo wyższy i opalone muskuły drgały mu niebezpiecznie w wycięciach brudnej koszulki gimnastycznej. Usiadł na płytach i zapalił niedopałek papierosa. Od pobliskiego przystanku zbliżył się ku niemu jakiś niewysoki facet w popelinowej wiatrówce z szarym, wełnianym ściągaczem przy mankietach i kołnierzu, spod której widniała kolorowa, kraciasta koszula. Miał młodą twarz, skąpe, kędzierzawe włosy i mówiąc seplenił leciutko, gdyż starał się nie otwierać całkowicie ust. — Ty — rzekł facet w wiatrówce — lubię wesołych chłopaków. Może być z ciebie jeszcze pożytek. — Usiadł na płytach przy krępym blondynie, poczęstował go sportem ze świeżo odpieczętowanej paczki i zaczął mu coś cicho przedkładać.
Kwietniowy wieczór w parku Skaryszewskim pełen jest melodii i zapachów. Od kamionkowskich stawów ciągnie wilgotny, gorzki powiew, rzadko rozstawione ławki obsadzone są przez pojedyncze pary. Od pobliskiego wesołego miasteczka na Zielenieckiej dobiegają strzępy melodii z karuzelowych adapterów i okrzyki z huśtawek, krzewy i aleje pełne są westchnień i szeptów.
W głębi parku Skaryszewskiego tkwiło od wieków prastare, ogromne drzewo o bogato rozrośniętych korzeniach. Jego omszały pień zdawał się nie odczuwać wiosny, dopiero wysoko, na odległych gałęziach, zieleniły się młodziutkie pędy, przyrzekając zieloną koronę. Tego wieczoru zatrzymało się przy starym drzewie trzech barczystych wyrostków w tanich marynarkach o kanciastych ramionach. Głosy mieli zachrypłe i niepewne. — Wiesz, Stasiek — rzekł jeden z nich — warto by zrobić małą iluminację. — Warto — przytwierdził Stasiek — gdzie się pali, tam się dobrze dzieje. — Fajerwerk będzie jak ta lala — rzekł trzeci. — Już dawno mam oko na to próchno. — Zaczęli upychać pęki dobytych z kieszeni gazet w dziuple i między sęki. — Mam trochę gazoliny — rzekł jeden, wyjmując z kieszeni butelkę. — Po co się ma marnować w warsztacie. — Chlusnął butelką o drzewo, rozbiła się, mocząc obficie pień. Jeden z młodzieńców zapalił zapałkę. Płomień rósł szybko, w alejach parku wszczął się niepokój. Z jednej z ławek oderwał się od swej partnerki niewysoki facet w popelinowej wiatrówce, zbliżył się do trzech wielbicieli efektów świetlnych. — Bardzo ładnie — rzekł półotwartymi ustami, sepleniąc lekko. — Panowie, jak widzę, z dużą fantazją. Czy panowie pozwolą?… — Odpieczętował paczkę sportów, którymi częstował przyjaźnie. Jeden z młodych ludzi podszedł bliżej, usiłując przypalić papierosa, co dało asumpt do nowej, wesołej zabawy. Zewsząd rozlegały się głosy: — Pożar! Ratunku! Pali się! — Papierosy zostały wreszcie zapa lone i młodzieniec w wiatrówce rzekł: — Szkoda, żeby się marnowały takie talenty.” Otóż ja mam dla panów następującą propozycję. — Krzyknął w stronę swej ławki: — Czekaj, Fela, zaraz wracam! — po czym wraz z trójką usiadł na pobliskiej ławce i pogrążyli się w pasjonującej rozmowie. Od strony Targowej rozległ się dzwon pędzących aut straży pożarnej.
Bulwarowy charakter ulicy Puławskiej nęci spacerowiczów, zwłaszcza w pogodne, kwietniowe zmierzchy, gdy niebo staje się liliowe, a przejrzystość powietrza sprawia wrażenie delikatnej, drgającej siateczki wokół spojrzeń i oddechów. Zbieg Puławskiej i Rakowieckiej, naprzeciw wielkiego kina, stanowi zatem ulubione miejsce promenad mieszkańców dzielnicy.
Nikt nie zwraca — tu uwagi na grupkę krzepkich, opalonych wyrostków w jednej z bram. Ubrani są z tanią fantazją: w zgrabne wiatrówki, impregnowane kurteczki; rodzajem ich wspólnego emblematu jest szeroka, skórzana opaska, opinająca ciasno przegub, jaką noszą akrobaci cyrkowi. Chłopcy mówią bardzo głośno, z ostentacyjną zuchwałością, przekrzykują się nawzajem, zachłystują się śmiechem — zaś taki śmiech wykrzywia proporcje brawury, zaciera granice tego, co wolno. Wreszcie dwóch z nich potrząsa sobie ręce w kłótliwym zakładzie. Jeden z sędziów zakładu staje na środku trotuaru i mówi: — Ten tu? — Dobra, dobra, niech będzie! — odpowiadają mu współzawodnicy. Sędzia pochyla się, obrysowuje lekko kredą ledwie widoczną linią wskazany kwadrat trotuaru i cofa się do bramy. Jeden ze współzawodników staje o dwa kroki od kwadratu, z rękami w kieszeniach i z niedopałkiem papierosa przyklejonym do dolnej wargi: widać, jak drżą mu z podniecenia szczupłe, muskularne ramiona. Spieszący się pan z teczką, wyglądający na zmęczonego biuralistę wracającego do domu po wyczerpującej pracy, wstępuje prawą nogą w zakreślony kredą kwadrat. Wyrostek pluje mu niedopałkiem pod nogi, wyszarpuje ręce z kieszeni i pcha z całej siły na pobliskie drzewo. — Oczu nie masz, baranie! — krzyczy — nie widzisz, że tu nie wolno! — Biuralista odbija się boleśnie o pień, rozgląda się trochę nieprzytomnie, widzi wokoło chude, zwięzłe postacie i skórzane opaski na przegubach, bąka: — Przepraszam, nie widziałem — i odchodzi szybko pokornie pochylony, myśląc gorączkowo i bezładnie: „Co miałem robić? Co miałem robić? Co za młodzież!” — Nie liczy się! — wrzeszczy ten, który się zakładał — miałeś zaprawić w szczękę! Wrzucić kilka trafnych! — Co”! Takiego robaka będę bił? — spluwa z pogardą ten przy kredowym kwadracie. — Powtórzyć! — ryczy reszta — powtórzyć! Jacek, nie łam się! — Jacek kiwa głową i kładzie znów ręce w kieszenie. Za chwilę przez kwadrat przebiega chuderlawy facet, ubrany pospolicie, lecz troskliwie, jak przed randką. Jacek łapie go w biegu za ramię i krzywy; — Nie widzisz, że tędy nie wolno! — uderza go dwa razy w twarz, rozrzucając mu pieczołowicie przylizane, woniejące vegetalem włosy. Facet kuli się zaskoczony, usiłuje zasłonić się i odepchnąć Jacka i wtedy spada nań grad ciosów i kopnięć entuzjastów zabawy w kredowy kwadrat. Rozlega się krzyk bitego, natychmiast potem nabrzmiałe radością życia wołanie: — Panowie! Chodu! — i zmasowana grupa rozpryskuje się na wszystkie strony, roztrącając z impetem gromadzących się gapiów. Cała stawka biegnie szerokim wachlarzem przez jezdnię Puławskiej wśród pędzących pojazdów i rozwija się w kunsztowną tyralierę, markuje skręt w jedną z bocznic, zawraca w ostatniej chwili jak doskonale wyćwiczony szwadron kawalerii i wali w następną bocznicę pod gałęziami gęsto sadzonych drzew, przechodząc wreszcie w swobodny, spacerowy krok. I wybucha gromkim śmiechem, który gaśnie na odgłos tupotu nóg za nimi. Chłopcy odwracają się i widzą zadyszanego faceta w kolorowej, kraciastej i rozchełstanej koszuli pod popelinową wiatrówką. — Czekajcie, rebiata. — dyszy nadbiegający — mam do was interes! — Chłopaki przystają, facet wbiega między nich, krzycząc: — Złota robota! Kolego! — ściska rękę Jacka — oto moja ręka! Tacy ludzie jak wy, to przyszłość narodu! Szukam takich! Czeka ich olśniewająca kariera!.. — Facet niby wygląda na jednego z nich, a przecież coś go różni: chuda, młoda twarz jest zmięta i zniszczona, skażona przez alkohol i okrucieństwo, którego brak jeszcze w ich chudych, młodych, lecz naiwnie cwaniackich i wesołych twarzach. Chłopcy są zdezorientowani, wyjmują z kieszeni pety, oszczędnie chowane na trzy razy niedopałki. — Rzućcie te śmiecie, koledzy — mówi z pogardą facet i szerokim gestem wyjmuje dwie nowe paczki sportów, rozrywa je i częstuje wokoło — życie jest piękne! Nie ma drogich rzeczy dla takich kozaków jak wy. Wszystko mogą zdobyć. Otóż ja mam dla was propozycję. — czyni porozumiewawczy grymas zaciśniętymi ustami. Po czym, idąc wolno, przedkłada im coś z cwaniacką siłą perswazji. Jacek wyciąga doń rękę. — Załatwione — mówi. — Będziemy. Chłopaki — zwraca się do kolegów — trzeba ściągnąć jeszcze tych paru z dziesiątej A.