Выбрать главу

Jednym z cenniejszych osiągnięć racjonalizatorskich warszawskiego zagłębia budowlanego było tak zwane tynkowanie natryskowe. Zamiast żmudnego, ręcznego nakładania tynków sprężony strumień zaprawy wapiennej pokrywał szybciej i sprawniej przeznaczoną do tynkowania powierzchnię, oszczędzając czas i siły. Niestety — doniosły ten wynalazek stał się w rękach słabszych moralnie jednostek narzędziem destrukcji publicznego spokoju.

Na rusztowaniu drugiego piętra wykańczanego bloku przy ulicy Wspólnej stało dwóch młodych ludzi uwalanych wapnem, w cyklistówkach wciśniętych w ten sposób na głowy, że jasne strąki przyduszonych włosów tworzyły rodzaj potarganej aureoli nad twarzami o rysach grubych, lecz wesołych. Widać też było, że młodzieńcy ci skrzepili się ćwiartką spirytusu przy śniadaniu, gdyż wzrok mieli rozbawiony i skory do figlów. — Poszedł? — spytał wyższy z nich. — Poszedł — rzekł niższy, patrząc bystro w las oszalowań — i ci dwaj ważni z twojego hotelu też. — To uważaj, Walerek, właśnie idzie jedna laleczka. — Przechylił się przez poręcz rusztowania i błyskawicznie skierował szlauch z zaprawą tynkarską na sekundę w dół. Strumień zaprawy chlasnął tuż obok przechodzącej kobiety w średnim wieku, ochlapując jej nogi. — Zwariował pan! — krzyknęła w górę kobieta i jako rdzenna warszawianka w zwięzłych, lecz pełnych ekspresji słowach opisała przypuszczalny stan umysłowy i wartość etyczną bohatera odbudowy, który krztusząc się ze śmiechu udawał pogrążonego bez reszty w wytężonej pracy. Kobieta otarła sobie nogi gazetami i powędrowała swoją drogą, złorzecząc ciężko. Dwaj swawolnicy zeszli na dół i przysiedli na sągu ociosanych pali do rusztowań, zaciągając się przedzielonym na pół papierosem w szklanych lufkach. — Ty! — krzyknął Walerek — patrz! — Ulica była pusta, ale oto po przeciwległej stronie szła wymarzona okazja do zbytków: jasno ubrana młoda dziewczyna, a obok pochylony młody człowiek w okularach z jakimiś rulonami pod pachą. Wyższy złapał szlauch i mocny strumień zaprawy chlusnął o przeciwległy parkan o niecały metr przed nadchodzącą parą. Dziewczyna cofnęła się z krzykiem do tyłu, bryzgi zaprawy poleciały na suknię. Młody człowiek w okularach westchnął jak przebudzony i ruszył w stronę dwóch młodzieńców. — Jak panowie mogą! — zawołał — tak nieuważnie. — Wyższy spojrzał nań z rozbawieniem. — Stało się co? — spytał zaczepnie — przecież nic się nie stało. Panu na pysk nie chlapło, prawda? — Panie! — uniósł się młodzieniec. — Pan jest!.. — Cicho, gnoju, cicho — zmitygował serdecznie Walerek — bo jak cię macnę, to krwią spluniesz. — Po czym wyższy pchnął dość lekko otwartą dłonią młodzieńca w okularach w wąską pierś, co wystarczyło, by ten przewrócił się na worki z cementem, tonąc w tumanie zielonkawego kurzu. — Milicja! — krzyknęła dziewczyna, lecz niestety milicji nie było w sąsiedztwie tego cichego zakątka śródmieścia. — Pan pozwoli, panie inżynierze. — rzekła z troską dziewczyna, pomagając się podnieść młodzieńcowi w okularach i zbierając rozrzucone rulony. — No, już! — rzucił Walerek — won z budowy, wyciruchu. — i zamierzył się oderwaną z opłotków żerdzią na inżyniera, który wycofał się szybko wraz z dziewczyną i spiesznie oddalił. Od przeciwległej ściany ulicy oderwała się jakaś postać, odziana w kolorową, kraciastą koszulę i popelinową wiatrówkę. — Coś pięknego! — rzekła. — Polscy kmiecie nie tracą swej krzepy charakterów w kontakcie ze zgniłą miejską cywilizacją. — A ty czego? — warknął groźnie Walerek na postać w kolorowej koszuli. — Spokojnie, wieśniaku, spokojnie! — ostrzegła go postać. — Po co masz spoczywać w kwiecie wieku na cmentarzu? — Po czym wyjęła z kieszeni paczkę sportów, odpieczętowała ją i wręczyła po papierosie każdemu z figlarzy, mówiąc: — Popalcie sobie, gospodarze. Panowie w Warszawie niedawno, prawda? Wprost z szerokich pól, łąk i lasów ojczystych? Od pługa i brony, n’est-ce pas? — Niedawno — mruknął wyższy; widać było, że wyznanie to sprawia mu pewną przykrość, ale facet w kraciastej koszuli nie wyglądał na takiego, przed którym można ukrywać podobne mankamenty. — Rozumiem — rzekła postać. — Stąd ten prostoduszny zapał do igraszek ze szlauchami. Bycza zabawa, co? Ale nic. Stolica czeka na was, kumie! Są ludzie, którzy nie dadzą wam zginąć. — to rzekłszy, przystąpił do cichych, szczegółowych wyjaśnień, dostrzegając zupełną tępotę na twarzach swych rozmówców.

Robert Kruszyna siedział w ciemnym, małym pokoiku przy połamanym stoliku od maszyny do pisania i liczył. Liczył, mazał pomięte, brudne kartki papieru, pokryte cyframi i słowami, kalkulował z wysuniętym językiem, co oznaczało krańcowy wysiłek umysłu. Wreszcie skończył, odetchnął głęboko i zawołał:

— Szaja!

Z wychodzącego na ciemną studnię podwórza okna zeskoczył facet w popelinowej wiatrówce z wełnianymi ściągaczami i pochylił się z poufałym szacunkiem nad Kruszyną.

— Tak jest, szefie!

— To iluś ich razem nazbierał?

— Czterdziestu siedmiu, panie Kruszyna.

— Z tego odpadnie połowa. Selekcja musi być. Werbunek to raz, selekcja tó dwa. Tylko jak to zrobić? Muszę przecież zobaczyć tych parszywców.

— Bardzo przystojni chłopcy, jeden w jednego — zapewnił Szaja. — Mam myśl — dodał po chwili. — Prezentację zrobimy w hotelu na MDM-ie. Bardzo ładny lokal. Przestronny, dużo powietrza, elegancki, nikt nie przeszkadza. Co pan o tym sądzi, panie Kruszyna?

— Sądzę, że to jest świetna myśl — rzekł Kruszyna, rozpierając się wygodnie w krześle. Czuł się znakomicie jako szef tak zdolnego podwładnego. — I w ogóle sądzę, że ty, Szaja, masz przyszłość przed sobą. Bardzo dobry mechanizm w czaszce. — pochwalił łaskawie i ze znawstwem.

— Dziękuję, panie Kruszyna — uśmiechnął się skromnie Szaja. Z jego postaci promieniowała dyskretna radość. Gdy się uśmiecHal, nie widać było zębów z przodu: Szaja stracił je stosunkowo niedawno, podczas nieudanego przedsięwzięcia zdejmowania zegarka z ręki pewnego pijanego, który okazał się wcale nie taki pijany. Ten bezzębny uśmiech, odsłaniający chwilami gołe dziąsła, dawał efekt chytrej, niebezpiecznej głupoty, sprawiał wrażenie czegoś fałszywego, oszukańczego, o czym Szaja wiedział i co starał się pokryć prostym, możliwie uczciwym spojrzeniem jasnych oczu. — To na kiedy ta prezentacja? — spytał gorliwie. — Dam ci znać — rzekł Kruszyna.