Выбрать главу

Po czym wstał, narzucił płaszcz i wyszedł bez pożegnania z pokoju. Przeszedł ciasny, niechlujny sklepik spożywczy, za ladą stała chuda kobieta o nieczystej cerze i kłóciła się jazgotliwie z tłumkiem klientów, i wyszedł na ulicę Lwowską, cienistą, mimo słońca, w obudowie wielkich, secesyjnych kamienic. Zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i pojecHal na Próżną. Po pięciu minutach otwierał drzwi do biura spółdzielni „Woreczek”.

— Ty, ananas — rzekła Aniela, wychodząc mu naprzeciw — czeka tu na ciebie jakiś młodziak.

— Tu? Na mnie? — zdziwił się Kruszyna. — Tu, tu — przedrzeźniała Aniela — niewysoki, piegowaty, z nosem w niebo. Taką mowę mi z miejsca założył, że zesztywniałam. I czeka. — Kruszyna poczerwieniał na twarzy, najprzód z wytężonego umysłu, potem z konfuzji. — Czekaj, Aniela — rzekł niepewnie — i czeka?… Wpuść go, trudno. Jak go zaraz obtańczę, to mu się odechce. — dodał z bezsilną złością i wszedł do pokoju Meteora, w którym nie było nikogo. Za chwilę rozległo się pukanie i w drzwiach stanął Kubuś. Kruszyna wciągnął go do pokoju i zamknął za nim drzwi.

— Skąd ty tu? — warknął.

Kubuś rozejrzał się flegmatycznie wokoło.

— Muszę z tobą pomówić, Kruszyna — rzekł swobodnie, lecz stanowczo, co wydało się Kruszynie bezczelnością.

— Ty, kozak! — syknął Kruszyna, mrużąc oczy — tylko bez takich i numerów, dobrze? Bez tego tonu. Bo spłyniesz szybko i bezboleśnie. Uważaj!

Małe oczka Kruszyny stały się kłujące jak szpilki, muskularną dłonią schwycił miażdżąco ramię Kubusia. Kuba beztroskim, lecz silnym gestem zdjął dłoń Kruszyny ze swego ramienia.

— Kruszyna — spojrzał mu bez strachu prosto w oczy. — Odetchnij sobie głęboko, kiju złamany, i odpalantuj się ode mnie. Radzę ci jak przyjaciel. No już!

Oczka Kruszyny rozszerzyły się ze zdumienia, dolna szczęka opadła. Tak nie mówił do niego jeszcze żaden podwładny. Teraz należało uderzyć, kopnąć, okrwawić, odebrać zdrowie i siły, zrobić szmatę z faceta. Muskularna dłoń zadrżała, ale nie uderzyła; drżąc opadła w dół, ku kieszeni, i sięgnęła po papierosa. We wzniesionych ku górze brwiach Kuby, w boleśnie zdziwionym wyrazie jego okrągłej twarzy było to, o czym Kruszyna wiedział, że prowadzi do starć ostatecznych — była gotowość do walki na śmierć i życie. Tego się Kruszyna nie bał, ale tego też i nie przewidywał w niewielkim, piegowatym facecie z baru „Słodycz”, którego brał za sympatycznego aferzystę wyścigowego lub zabawnego karcianego szulera.

— Jak mnie tu znalazłeś? — mruknął zdezorientowany.

— To moja rzecz — rzekł twardo Kuha.

— Przecież miałeś dzwonić wczoraj? Dlaczego nie telefonowałeś? — pytał coraz słabiej Kruszyna.

— Bo nie było potrzeby. A dzisiaj musiałem cię widzieć.

— Tu nie wolno! — rozdarł się z nową wściekłością Kruszyna — słyszysz, cHałaju! Nie kazałem ci tu przychodzić! Jak tyś to zrobił?

— Zamknij japę — rzekł Kuba. W oczach Kruszyny zamigotała nieprzytomna pasja. Wtedy Kuba rzekł wolno i spokojnie, zapalając papierosa: — Mechciński nie żyje.

— Co?! — wrzasnął Kruszyna, wywracając krzesło.

— To, coś słyszał. Moryc nie żyje. Wpadł przedwczoraj wieczór pod pociąg. Na Dworcu Wschodnim.

— Skąd o tym wiesz?

— To moja rzecz. Za mały filozof jesteś, Kruszyna, żebyś się o takich sprawach dowiadywał.

Kruszyna rozerwał krawat i kołnierzyk. Przez chwilę stał osłupiały. Nie wiedział, czy zabić tego bezczelnego, piegowatego drania, czy uścisnąć mu prawicę i zaprzysiąc wieczystą przyjaźń. W ogóle nie wiedział w tej chwili nic. Wobec tego ryknął: — Czekaj tu! — i wypadł z pokoju. Jednym susem przesadził korytarz i z trzaskiem otworzył drzwi do gabinetu Merynosa. Stało tam trzech ludzi w roboczych fartuchach, rozmawiając z Merynosem i mnąc w ręku kolorowe płaty plastyku. Merynos odwrócił się spokojnie ku Kruszynie. — Ach, Robert — rzekł z grymasem — też masz sposób wchodzenia do pokojów, w których się pracuje. — Panie prezesie. Paaanie prezesie. — wyjąkał Kruszyna. — Coś ważnego. Coś naprawdę baaardzo ważnego! — Przepraszam was, obywatele — rzekł z miłym uśmiechem Merynos do ludzi w fartuchach — ale pan Kruszyna jest, jak widać, tak wzburzony, że trzeba mu dać się wypowiedzieć. — Ludzie w fartuchach wymienili jeszcze kilka grzeczności z Merynosem i wyszli. Gdy drzwi się zamknęły, Merynos usiadł na» biurku i krzyknął:

— Zwariowałeś! Znów te wasze hopsztosy wobec robotników!

— Paaanie prezesie. Przepraszam!.. Ale to ważne! Mechciński nie żyje! — wyrzucił z siebie Kruszyna.

Merynos spojrzał na niego przenikliwie, milcząc. Po czym rzekł szybko:

— Skąd wiesz?

— Przyszedł taki jeden z moich ludzi. z nowych. Kolega Moryca. Przedwczoraj go namotałem. Specjalista od imprez.

Merynos wstał z biurka, zbliżył się do Kruszyny i ujął go z żelazną siłą za klapy marynarki. Twarz mu zaczęła dygotać w ataku nieprzytomnego gniewu.

— Tu przyszedł?… Tu, na górę?

— Panie prezesie! Paaanie prezesie. — bełkotał Kruszyna. — Dałem mu numer telefonu. To przytomniak. Bardzo cenny facet. Sam nie rozumiem, jak znalazł. Ja mu powiem, żeby więcej nie przychodził, że nie wolno!..

Potężnym pchnięciem obu ramion Merynos odrzucił Kruszynę od siebie. Kruszyna padł jak włosiany manekin, przewracając krzesło. Leżał tam, bezwładny i pognieciony, z wyrazem otępienia na twarzy. Merynos usiadł za biurkiem i zapalił papierosa.

— Posłuchaj, Robert — rzekł opanowanym, spokojnym głosem — gdyby zaszła tego rodzaju konieczność, będziesz musiał wyprostować to przeoczenie. Wiesz o tym dobrze, że biuro spółdzielni „Woreczek” nie istnieje dla naszych ludzi. Wiesz także, co przewiduje regulamin w wypadku naruszenia tego zakazu, prawda?

Kruszyna podniósł się chwiejnie i poprawił ubranie.

— Wiem. — rzekł i przetarł czoło. W geście tym była bezsilna rozpacz.

— Bardzo mnie to cieszy — rzekł Merynos chłodno. — A teraz opowiadaj o Morycu.

W gigantycznym oddechu budowlanym, jakim wznosiła się pierś Warszawy tych lat, świeżo postawiony gmach, bez tynków i schodów, zaludniany bywał przez użytkowników. To była reguła, wynikająca logicznie ze zdrowego głodu odbudowy. Ale ponieważ nie ma reguły bez wyjątków, zdarzało się tedy od czasu do czasu, że coś zostało wybudowane, a użytkownik zwlekał z przejęciem obiektu lub co gorsze — dwóch użytkowników, procesując się o przyznanie gmachu, uniemożliwiało jego wykorzystanie. Rzecz jasna, wypadki takie dotyczyły gmachów użyteczności publicznej, albowiem w sprawach mieszkaniowych panowała zawsze zadziwiająca zgodność pomiędzy planem a czekającymi na mieszkania lokatorami.

Właśnie w sercu Warszawy, na emdeemowskim placu, stał przez pewien czas taki gmach — wielki, pięciopiętrowy, rozłożysty. Budowany był jako hotel, trzeba zaś przyznać, że współczesne hotele w chwilach potrzeby spełniać mogą role różne a ważne; ostatecznie był czas, gdy połowa życia państwowego i politycznego kraju koncentrowała się w warszawskim hotelu „Polonia”, Te tradycje żyły jeszcze i zanim ów gmach na MDM-ie rozpoczął przeznaczony mu żywot hotelu, różne centralne zarządy i komisje, sezonowe i efemeryczne, postarały się o pozwolenie na urządzenie w nim swych biur, zadowoliły się one przepierzeniami z desek miast ścian na kondygnacjach nie wykończonego gmachu oraz pochylniami murarskimi miast schodów. Po niejakim czasie komisje zakończyły swą egzystencję i życie jakby uleciało z tego gmachu, świecącego za dnia zdrowym rumieńcem świeżej cegły, lecz pustego wewnątrz i martwego. Tak było za dnia, natomiast pod wieczór przęsła zakwitały żywotnością nieoczekiwaną, korytarze migotały ognikami zapałek, zapalniczek i ogarków świec, puste labirynty rozbrzmiewały wiwatami, chóralnym śpiewem, toastami, czasem złorzeczeniami i jękiem krwawych rozpraw, czasem zdyszanym szeptem szybkiej miłości. W dole jarzyły się światła placu Konstytucji, wykwitały kolorowe neony kin, kawiarń i restauracji, zaś w górze, na piątym piętrze, po przebyciu ścieżek godnych górskich antylop, czarne sylwetki wypełniały cuchnące świeżym cementem ciemności, tarzały się w okrutnych pojedynkach, przyciskały dziewczęta w nie wykończonych łazienkach hotelowych, piły wódkę siedząc na potrzaskanych przepierzeniach z desek i wyrzucały puste butelki przez otwory okienne bez framug. Zewsząd słychać było: No, trzask, panowie, jeszcze jedno szkło!.. — Zbyszek, pęto kiełbasy. Trzymaj. — Inna, nie posuwaj się tak, idiotko, bo zlecisz dwa piętra w dół!.. — Kizior! Oddaj dwie dychy, chamska wszo!.. — Weź ten scyzoryk, szczylu, bo jak cię opamiętam, to cię w szpitalu do kupy nie złożą!.. — Nie wygłupiaj się, Lilka, nie po to cię tu przytargałem, żeby się namyślała. — Edek, spuść się w dolinę po nowe pół litra. — Mietek, kochasz mnie? — Kochasz, kochasz, od razu trzeba kochać? Masz jakieś fajki, Hela, bo ja dziś kompletnie pusty?… — Mam, mam, ale powiedz? — Wy to każda to samo: „Czy kochasz?” Wiesz, Hela, nowy film dają na dole. Wyskrobiesz na dwa bilety, to pójdziemy. — Pójdzie my, pójdziemy, ale powiedz, kochasz mnie? — Kocham. Już? Zadowolona?…