Выбрать главу

O godzinie wpół do jedenastej wieczorem zatrzymała się przed gmachem niedoszłego hotelu buldogowata ciężarówka marki „Chevrolet”, zwana przez warszawskich szoferów kanadyjką. Z szoferki wysiadł Robert Kruszyna i rzekł do siedzącego za kierownicą Meteora: — Zaczekaj chwilę. — Z tyłu, z platformy ciężarówki zeskoczył Szaja i rzucił: Proszę za mną. — Po czym obydwaj przekroczyli wątłe, nadłamane ogrodzenie z desek i weszli do gmachu.

Szaja prowadził pewnie w białawych od kurzu ciemnościach. Szerokimi schodami weszli z przyszłego westybulu na pierwszą kondygnację. Szaja kopnął jakąś zaporę z belek i rzekł: — Niech pan teraz uważa. Tu jest wąsko. — Po czym wkroczył w ciaśniutki przesmyk między murami, skąd prowadziła wzwyż wąska decha z nabitymi szczeblami. Szli dość długo w górę, wreszcie Szaja, podparłszy się rękami, wskoczył na szeroki próg w murze i pchnął skrzypiące drzwi z tarcic. Jednocześnie wydobył z kieszeni wiatrówki lampkę elektryczną i zapalił: słaby słupek światła rozpłynął się w ciemnej przestrzeni wielkiej sali, której dużej otwory okienne wychodziły na pusty, zawalony materiałami budowlanymi dziedziniec; sala ta przeznaczona była najwidoczniej przez architektów na przyszłe bankiety i recepcje. — Czołem, chłopcy! — krzyknął Szaja. — Czołem, czołem. — odpowiedziały głosy z ciemności: z czarnych kątów, spoza betonowych słupów przyszłych kolumn i filarów wysuwały się bezgłośnie ciemne postacie. — Równo, równo, panowie, proszę w jakiś szereg. Do prezentacji. Pierwsza pensja dla panów przybyła. — wołał Szaja. Odpowiedziały mu niepewne pomruki formującej się z ciemnego niebytu gromady. Szaja zgasił lampkę i pracował w mętnych ciemnościach, krzątając się gorączkowo; wreszcie zapalił lampkę powtórnie i zaczął czytać ze świstka dobytego z kieszeni papieru: — Herman? Bratek? Moniek? Laweta? Wąsik? — Odpowiadały mu zachrypłe, zduszone głosy: — Jest. Jest. Jest. — W ten sposób wyczytał dwadzieścia parę pseudonimów, a gdy skończył, dobył z kieszeni plik dwudziestozłotowych banknotów, usiadł na parapecie, położył pieniądze i kartkę papieru przed sobą i zaczął wywoływanie. Wywołany podchodził, brał dwudziestkę i Szaja stawiał krzyżyk przy jego pseudonimie. Gdy skończył krzyknął: — To za samo zameldowanie się w punkcie. A teraz ustawić się, rebiata! — Ciemne sylwetki zgrupowały się w długi szereg, daleko sprawniej i bardziej ochoczo po otrzymaniu pieniędzy. Od jednej ze ścian oderwał się ciemny, szeroki kształt w kapeluszu. Zbliżywszy się ku szeregowi zapalił trzymany w ręku silny reflektor bateryjny typu „Winchester”. Szedł wzdłuż szeregu, świecąc z bliska w skrzywione twarze i zmrużone, oślepione blaskiem oczy, lustrując szczegółowo postacie. Oglądani ludzie nie widzieli nic, stojący bardziej z boku rozeznać mogli niezwykle szerokie bary mężczyzny z reflektorem, widzieli niewyraźnie nasunięty na czoło kapelusz i ciemną chustkę, trzymaną drugą ręką przy twarzy, która w ten sposób była zupełnie zasłonięta. — Jacyś tacy mizerni. — mruknął z niezadowoleniem poprzez chustkę Kruszyna. — Jak to mizerni? Co pan mówi, panie naczelniku? — zaprzeczył z pełnym szacunkiem Szaja. Reflektor ślizgał się właśnie po postaci dzielnego tynkarza z ulicy Wspólnej. — Ty, Piast Kołodziej — rzekł Szaja, podchodząc do tynkarza — ściągaj marynarkę. I koszulę. — Oszołomiony tynkarz zdarł z siebie szybko wierzchnie odzienie: w zimnym świetle ręcznego reflektora zagrały węźlaste chłopskie muskuły i chuda, ze stalowych kości związana pierś. — Dobra — mruknął Kruszyna — ten dobry.

— Po czym wskazał szybkim ruchem jeszcze cztery postacie. — Ci idą z nami — rzucił Szai — dorzuć im jeszcze po dwudziestaku. Reszta fajerant na dziś. — Szaja szybko i głośno powtarzał rozkazy.

Po kilku minutach pięć postaci i Szaja pakowało się na pokrytą brezentem platformę ciężarówki. Kruszyna siadł przy Meteorze. Meteor zapuścił i buldogowaty chevrolet potoczył się ku Pięknej. Meteor prowadził szybko i pewnie pustawymi o tej porze ulicami. Przetoczył się Mokotowską, przeciął plac Trzech Krzyży, skręcił w Aleje Jerozolimskie ku Wiśle i zjecHal ślimakiem w dół, na Wybrzeże Kościuszkowskie. Tu zwolnił i jecHal wśród gazonów nadwiślańskiego bulwaru, rozglądając się na beki, jakby czegoś wypatrywał. Po chwili cicho przyhamował, o pięćdziesiąt metrów dalej ciemniała sylwetka nowoczesnego auta. Jerzy Meteor zgasił motor i zeskoczył z ciężarówki, rozejrzał się wokoło i podszedł do pięknego wozu, podczas gdy Kruszyna przesunął się na miejsce Meteora i pochylił się nad kierownicą, obserwując z natężeniem otoczenie. Przez uchyloną szybę Meteor podał komuś rękę. — Dobry wieczór, Herr Jussuf — powiedział — niech pan wysiada. — Drzwiczki auta otworzyły się i wysiadł z nich Jussuf Ali Chassar w wytwornym deszczowym płaszczu z podniesionym kołnierzem. — Świetna rzecz — rzekł Meteor na widok płaszcza — co pan za to chce? — Już znów machen Sie Ihre Dummheiten. — zgrzytnął Egipcjanin z wyraźną złością w głosie. Gdy obydwaj oddalili się od auta, Meteor gwizdnął cicho na palcach. Spod brezentu ciężarówki wyskoczyło sześć postaci i pobiegło ku eleganckiemu autu. — Wiecie jak? — upewniał się Szaja w biegu. — Wiemy, wiemy, w porządku. Bądź spokojny. — wołały cicho postacie, czym jedna z nich schyliła się po kamień, którym wyrżnęła w błotnik wspaniałego samochodu. Za chwilę dał się słyszeć brzęk tłuczonej szyby i kilka głuchych odgłosów kopnięć ciężkimi butami w karoserię. — Dosyć — krzyknął Szaja i ciemne postacie pobiegły z powrotem ku ciężarówce. Kruszyna kopnął starter, wykręcił i ruszył z miejsca, podczas gdy ciemne postacie wskakiwały już w biegu na platformę. Po chwili Meteor i Chassar zbliżyli się do auta: oliwkowy humber wyglądał dosyć żałośnie. Wsiedli do wozu i wolno ruszyli z miejsca w przeciwnym niż Kruszyna kierunku, w stronę mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Z tyłu za nimi rozległo się ledwie dosłyszalne pykanie motoru i spoza pomnika Syreny wysunął się mały samochodzik. Był to dość wyjątkowy egzemplarz, każda jego część wywodziła się z innej epoki samochodowej, przy czym najmłodsza z tych części pochodziła z doby gorączkowego rozwoju automobilizmu tuż po pierwszej wojnie światowej. Szprychowe kółka kręciły się z powolną godnością, lecz nieustępliwie, z przodu maski dobywał się lekki pióropusz dymu. Za szybą tego szacownego, lecz nader rześkiego wehikułu siedział, trzymając parasol między kolanami i kręcąc z zapałem kierownicą, chudy pan w meloniku, pochylony z uwagą do przodu i wpatrzony w tył sunącego oliwkowego humbera. Gdy oliwkowy humber skręcił w Bednarską, pan w meloniku wrzucił z wysiłkiem drugi bieg, zaś jego stalowy rumak, pykając z wytężenia, rozpoczął wspinanie się pod górę. Gdy humber przyhamował przed komisariatem milicji, pan w meloniku złapał gorączkowo, lecz przytomnie za umieszczony na zewnątrz, za burtą nadwozia hamulec i przystanął o kilkadziesiąt metrów z tyłu, po czym wysiadł i własnymi plecami podparł wierny środek lokomocji, który wyrażał zdecydowaną tendencję do powrotnego staczania się po pochyłej stromiźnie ulicy Bednarskiej. Po kilkunastu minutach z komisariatu wyszli dwaj panowie w towarzystwie dwóch milicjantów, którzy obejrzeli sobie poharataną karoserię humbera kiwając współczująco głowami; po czym dwaj panowie wsiedli do wozu i odjechali w kierunku śródmieścia. Pan w meloniku miał pewne trudności z ruszeniem z miejsca, które zwalczył jednak szybko przy pomocy olbrzymiej korby i z wigorem pognał po śladzie oliwkowego humbera. Dopadł go wreszcie przed hotelem „Bristol”, gdzie humber zatrzymał się; wysiadł zeń pan w deszczowym płaszczu i wszedł do hotelu. Humber ruszył w dalszą drogę, zaś pan w meloniku, przezwyciężając pokusę udania się za panem w deszczowym płaszczu, poskoczył uparcie jego tropem. W ten sposób, trzymając się bohatersko szybkiej angielskiej maszyny, przebiegł ulicę Królewską, Graniczną, Grzybowską, Żelazną, odprowadzając pięknego humbera aż do odrapanej kamienicy przy ulicy Krochmalnej, w której bramie wóz znikł. Pan w meloniku wysiadł ze swego zadyszanego pojazdu i zbliżył się do bramy; z boku, wśród wielu innych tabliczek i szyldów, odczytał napis: „Inż. Albert Wilga — Warsztaty samochodowe — Części zamienne — Naprawa”.