4
Marta i Kalodont zatrzymali się przed ogromnym gmachem na Lesznie. Masywny portal z ciosanych głazów uwieńczony był ciężkim nawisem z burego piaskowca, na którym klasycznie żłobione litery głosiły: „Sprawiedliwość ostoją mocy i trwałości Rzeczypospolitej”. — Byłam tu tylko raz w życiu — rzekła pełnym szacunku głosem Marta, gdy wstępowali po szerokich stopniach portalu — złożyć oświadczenie w sprawie metryki urodzenia jednej z mych kuzynek. — Kalodont uśmiechnął się ze zrozumieniem. — Tak, tak — powiedział — od sądu i od szpitala byle jak najdalej. — Weszli do marmurowego hallu, w którym stracili wszelką orientację parę klatek schodowych prowadziło stąd w różnych kierunkach. Pytając co chwila kogoś o drogę dotarli do czarnych drzwi sali numer dwanaście. Na wokandzie, wśród innych terminów, przeczytali: „Sprawa przeciw Wiesławowi Mechcińskiemu z oskarżenia publicznego”. Godzina wywoławcza zgadzała się z terminem oznaczonym na wezwaniu Marty. — Mechciński? — zastanowiła się nerwowo Marta. — Kto to może być? — Zaraz się wyjaśni — uspokajał ją Kalodont. Marta oparła się o framugę wysokiego okna, przez które widać było błękit nieba nad dziedzińcem. Korytarze pełne były rozgorączkowanych ludzi, przeważnie nędznie odzianych, o twarzach napiętych pasją niecodziennych przeżyć. Wśród nich krążyli woźni i milicjanci oraz postacie z teczkami; drwiący spokój tych postaci wskazywał na to, że są one adwokatami, asesorami, rejentami, protokolantami, pracownikami sądów lub, w najgorszym wypadku, sprawozdawcami prasowymi albo rzeczoznawcami, przy czym rangę adwokata rozpoznać można było po znudzeniu, malującym się na ich gładko wygolonej twarzy. Od czasu do czasu przesuwała się postać sędziego lub prokuratora w czarnej todze z fioletową wypustką; częstokroć wprost z togi wyłaniała się pięknie ondulowana kobieca głowa. — Wejdźmy do środka — powiedział doświadczony Kalodont. — Posłuchamy czegoś. — Weszli do sali numer dwanaście: salka była niewielka i pełna młodzieży: toczyła się tu rozprawa o bójkę na zabawie szkolnej — rzecz zawiła i niemal nie do wyjaśnienia, albowiem obydwie strony utrzymywały, iż działały w imię szczytnych ideałów wychowawczych, usiłując nakłonić swych przeciwników do przyzwoitego zachowania się na zabawie. W istocie była to bitwa stoczona o sposób tańca. Dla zadokumentowania czystości swych, intencji i nie ulegającej wątpliwości postawy moralnej obydwie strony zjawiły się na rozprawie w czerwonych zetempowskich krawatach, obwieszone wszelkimi możliwymi emblematami i odznaczeniami sportowymi, harcerskimi lub stwierdzającymi ich nieugiętą wolę walki o pokój przy pomocy białych, emaliowanych gołębi, wpiętych w klapy marynarek. Natomiast do leżących na stole sędziowskim narzędzi oddziaływania wychowawczego: kluczy francuskich, pompek rowerowych, nabitych gwoździami fragmentów ławek szkolnych i oderwanych kasetek żadna ze stron nie przyznawała się, utrzymując zgodnie, że tych rzeczy nikt z nich nie widział ha oczy. Sędzia wertował raporty Pogotowia i milicji, przygryzał wargi dłuższy czas w bezsilnej trosce, wreszcie zarządził odroczenie rozprawy z błahego powodu. Sala opróżniła się powoli wśród wesołego pohukiwania zadowolonych z takiego obrotu sprawy stron, po czym ten sam sędzia ogłosił nową rozprawę o usiłowanie zabójstwa w wyniku kłótni pomiędzy dwoma osobnikami z Targówka o obrzękłych, nalanych twarzach. Wokół Marty i Kalodonta pojawiło się naraz mnóstwo mężczyzn i kobiet o identycznie obrzękłych i nalanych twarzach, co wskazywało na to, że sprawa ma posmak deliryczny. Rozpoczął się korowód świadków, wygłaszających rozlewne, niegramatyczne tyrady, zaprawione prostacką, ordynarną grzecznością. — Kolega świadek — mówiła jedna z obrzękłych twarzy — chciałby mnie z miejsca zgasić, panie sędzio, ale ja się troknąłem i wiem, że. — Marta obserwowała ze współczuciem szczupłą, wrażliwą twarz sędziego, na której przenikliwa surowość wobec tych pomyj życia walczyła z głębokim niesmakiem. „W sądzie — myślała Marta — widać dokładnie, na czym polega więź społeczna. Tu właśnie widać najlepiej, jak nieodzowną koniecznością jest, aby ludzie, mający wypisany na twarzy ład wewnętrzny i posłuszeństwo normom społecznego współżycia, jak ten oto sędzia, aby tacy ludzie naginali do poszanowania prawa i sądzili ludzi, na których twarzach wypisane są złe namiętności, rozgardiasz moralny, pogarda dla dobra, brudne instynkty i zwykła głupota”. Po czym rzekła do Kalodonta: — Wyjdźmy na chwilę, panie Juliuszu, dobrze? — Kalodont podniósł się i wyszli na korytarz, gdzie Marta przez nieuwagę potrąciła jakiegoś spacerującego wolnym krokiem pana. Pan ów odwrócił się i powiedział:
. — Proszę, a cóż to za miłe spotkanie.
Marta spojrzała w energiczną twarz o jasnych oczach, z grymasem ironii w kącikach, i uśmiechnęła się swym promiennym uśmiechem.
— Że też my — powiedziała — spotykamy się z panem redaktorem tylko w komisariatach lub sądach.
— Wyłącznie pani wina — rzekł z wyrzutem Edwin Kolanko i przywitał się grzecznie z Kalodontem, który nie wyglądał na zachwyconego tym spotkaniem. — O co jest pani oskarżona? — ciągnął Kolanko — o publiczne zakłócanie spokoju mężczyznom i spędzanie im snu z powiek?