Выбрать главу

— Nie wiem — rzekła Marta nie bez kokieterii. — Czuję się zupełnie niewinna. Ale wyrok, sam pan rozumie, leży tylko w kompetencjach sądu.

— To prawda — westchnął Kolanko. — Myślę, że to powinno być milicyjnie zakazane.

— Co? — spytał Kalodont.

— Wdzięk — rzekł surowo Kolanko. — Wdzięk Marty. Uważam, że dla dobra publicznego i ładu w państwie, kobiety o takich oczach i ustach powinny być oddzielone od reszty społeczeństwa i trzymane w miejscach odosobnienia pod specjalnym nadzorem.

— Słusznie — rzekła Marta. — A pan? Co pan tutaj robi? Może w tej samej sprawie?

— W jakiej sprawie? — zainteresował się Kolanko.

— Właśnie dobrze nie wiemy — Kalodont wyjął wezwanie Marty z kieszeni. — Panna Marta została wezwana na godzinę jedenastą jako świadek. Z tej tabliczki — Kalodont wskazał wokandę — wynika, że jest to rozprawa niejakiego Mechcińskiego. Nie znamy takiego; to znaczy. panna Marta nie zna.

Kolanko pochwycił wezwanie i podszedł do wokandy. — Tak — rzekł — zgadza się. Wszystko w porządku. Mechciński to ten chuligan, który napadł na panią na Wiejskiej.

— Aha — odetchnął z ulgą Kalodont. Marta skrzywiła się niechętnie. — Myślałam, że ta sprawa jest już dawno zlikwidowana — rzekła.

— Widocznie milicja uznała za stosowne przekazać ją prokuraturze.

— To dlaczego ja nie zostałem wezwany na świadka? — oburzył się Kalodont. — Panna Marta była przecież poszkodowaną.

— Nie wiem — rzekł obojętnie Kolanko. — Zostanę z państwem, Jeśli pani pozwoli? Chętnie przysłucham się rozprawie.

W błękitnych oczach Kalodonta zamigotały chytre ogniki. — Jak to? — huknął — tylko panna Marta ma świadczyć? A gdzie są inni świadkowie z tamtego wieczora? Gdzie jest ten lekarz Pogotowia?

— W szpitalu — rzekł Kolanko — leży w szpitalu. Miał wypadek. — Marta zbladła. „To tak?…” — pomyślał z zazdrością Kolanko. Czuł wyraźną brzydką igiełkę zawiści w duszy.

— Co to znaczy: leży w szpitalu? — spytała Marta, siląc się na spokój.

„Biedne dziecko — pomyślał ze wzruszeniem Kalodont — i ten mój bohaterski przyjaciel biedny. Wszyscy biedni. Nawet ten doktor, bo leży w szpitalu.”

— Może papierosa? — spytał Kolanko częstując Martę. — Doktor Halski leży w szpitalu od trzech tygodni. Został napadnięty i ciężko pobity, gdy wracał późno w nocy z „Kameralnej”. Miał naruszoną podstawę czaszki i wstrząs mózgu.

Marta zachwiała się lekko i oparła o okno. Kolanko podał jej skwapliwie ognia, podtrzymując jej ramię.

— Kto. go napadł? — wyjąkała wpatrując się ze strachem w Kolankę. — Czy to wiadomo?

— Owszem — rzekł Kolanko, patrząc na nią uważnie — jacyś chuligani. Dwaj faceci niskiego wzrostu, jak mi opowiadał, typowe męty warszawskie.

Marta odetchnęła z ogromną ulgą. Ulga ta musiała być tak wielka, że policzki jej zapłonęły żywym rumieńcem, rozlewającym się aż po koniuszki uszu.

— A więc nie był to jeden, bardzo wysoki mężczyzna? — zawołała naiwnie.

Kolanko i Kalodont spojrzeli na nią.

— Chyba nie — rzekł Kolanko — zresztą proszę o to spytać doktora Halskiego osobiście. Czuje się już lepiej. Można go odwiedzać.

— Nie wiem — rzekła Marta słabo — czy moje odwiedziny sprawią mu przyjemność.

— Na pewno! — zawołali razem Kolanko i Kalodont, po czym spojrzeli na siebie wzajemnie z antypatią. Kalodont chrząknął gniewnie.

— Dwóch, mówi pan? — spytał Kolankę — a więc na pewno nie jeden?

— Nie, dwóch — rzekł Kolanko trochę zniecierpliwiony, podczas gdy w oczach Marty zamigotał ponownie przestrach. — Tego bym sobie nie darowała — szepnęła, patrząc z napięciem na Kalodonta.

— No, widzi pani, że dwóch — rzekł Kalodont, oddychając z kolei z wyraźną ulgą. — Nie, nie! — zawołał żywo. — Niech pani wyrzuci te brzydkie myśli z głowy, Marto.

— O czym pan mówi? — spytał dość natarczywie Kolanko.

— O niczym — uprzedził Kalodont Martę. — Takie sobie sąsiedzkie pogaduszki. My, rozumie pan, jesteśmy bliskimi sąsiadami.

— Kiedy można odwiedzać doktora Halskiego? — spytała Marta, walcząc desperacko o obojętny wyraz twarzy.

— W czwartki — rzekł Kolanko. — Czyli pojutrze. Ale gdyby zechciała pani wcześniej; służę. Jako przewodnik.

— Nie, nie — zastrzegła się skwapliwie Marta. — W czwartek wpadnę. Muszę mu się zrewanżować za troskliwość, jaką okazał mojej mamie.

Kalodont odwrócił się, chrząkając gwałtownie; Kolanko kaszlnął i spojrzał z zainteresowaniem w sufit. Musieli tak uczynić, gdyż inaczej ich prawe powieki wykonałyby automatycznie i zgodnie ów odruchowy grymas, zwany popularnie, choć nikt nie wie dlaczego, „perskim okiem”.

— Już czas — rzekł Kalodont, po czym wszyscy troje weszli do sali numer dwanaście i zajęli miejsca w ławkach.

Sala była pusta; po chwili otworzyły się drzwi i wbiegł wysoki, szczupły facet w binoklach, z teczką w ręku, ubrany w sztuczkowe spodnie, czarną marynarkę, sztywny kołnierzyk. W butonierce marynarki czerwieniła się rozetka jakiegoś orderu. — Państwo świadkowie? — zawołał. — Ja jestem świadkiem — rzekła nieśmiało Marta. — Strasznie się cieszę — skłonił się pan w sztuczkowych spodniach, obrzucając Martę zalotnym spojrzeniem. — Jestem obrońcą z urzędu. Może mnie pani poinformuje, o co tu w ogóle chodzi? Nie mam pojęcia, kto jest oskarżonym i o co? Ale to głupstwo. Chwila rozmowy wystarczy. — Kolanko uśmiechnął się sarkastycznie i już chciał coś powiedzieć, gdy otworzyły się drzwi za stołem sędziowskim i wyszła z nich postawna szatynka o ładnej twarzy, choć nieco za wąskich ustach, odziana w togę, z łańcuchem na piersiach. Za nią ukazał się mizerny protokolant. Wszyscy obecni na sali wstali, pani sędzia usiadła, a wraz z nią obecni. Sędzia obojętnym, lecz dźwięcznym głosem odczytała wstępną formułę. W trakcie odczytywania drzwi otworzyły się z cicha i na progu stanął porucznik MicHal Dziarski. Sędzia zawołała:

— Wiesław Mechciński. Obecny?

— Nieobecny — rzekł porucznik Dziarski. — Nie stawił się ze względów zasadniczych. Wiesław Mechciński nie żyje.

Wszyscy poderwali się z miejsc. Sędzia powiedziała nerwowo: — Proszę to zaprotokołować. W jakim stopniu pokrewieństwa pozostaje Pan w stosunku do denata? — spytała szybko Dziarskiego.

— Pomyłka — rzekł Dziarski. — Jestem z Komendy Stołecznej MO.

— Proszę to wciągnąć do protokołu — rzuciła sędzia. Mizerny protokolant sunął z pośpiechem głową po papierze. — Zamykam przewód — rzekła sędzia i zeszła z podium. — Czy jest ktoś ze świadków? — spytała, podchodząc do grupki w ławkach — jeśli tak, to proszę poświadczyć stawiennictwo. To niezmiernie interesujące — dodała, zwracając się do Dziarskiego.

— Bardzo — powiedział Dziarski patrząc z uśmiechem na Kolankę. Tym bardziej że sposób, w jaki zginął Mechciński, budzi szereg refleksji natury śledczej.

— Jak zginął Mechciński? — spytał ostrożnie Kolanko. Ręka, którą zapalał papierosa, drżała lekko.

— Pod kołami rozpędzonego pociągu — odparł krótko Dziarski.

— To straszne! — szepnęła Marta.

— Ale dość jednoznaczne — rzekł obrońca z urzędu. — Wpadł pod pociąg, a więc albo samobójstwo, albo nieszczęśliwy wypadek. Tertium non datur.

— Albo. został wrzucony pod pociąg — oświadczył niedbale Dziarski. — I to możliwe, panie redaktorze, czyż nie? Skoro się weźmie pod uwagę, że tuż przed wypadkiem Mechciński bił się z kimś, kto miał białe, jarzące się oczy i wspaniały brylant na palcu prawej ręki.