Выбрать главу

— O Boże! — krzyknęła Marta.

— Co to znaczy? — spytała, szybko sędzia.

— Skąd pan to wie? — zawołał Kolanko.

— Nic nie rozumiem. — westchnął obrońca z urzędu.

— To nieprawda! — chciał krzyknąć wielkim głosem Juliusz Kalodont, ale się w porę pohamował. Zmrużył oczy, jakby chcąc ukryć blask płonącego w nich oburzenia. Jego szlachetna, sarmacka twarz nabrała naraz wyrazu przemyślnej chytrości. Zamienił się cały w słuch.

5

— Jakaś pani do pana doktora.

W drzwiach separatki stała uśmiechnięta pielęgniarka. Witold Halski uniósł się lekko na łokciach. — Za chwilę — powiedział i pielęgniarka wyszła, zamykając za sobą drzwi. Tysiąc pogmatwanych myśli, jak splątana nieznośnie siatka na zakupy, wypełniło mu obandażowaną czaszkę. „A więc przyszła! Mimo wszystko przyszła!” Od tygodnia, od chwili gdy odzyskał przytomność, trwało okrutne pasowanie się z samym sobą, bezlitosna walka miłości z ambicją, gorzkiej samotności z zadrażnioną dumą, tęsknoty z urazami. Tyle razy chciał prosić znajomych lekarzy, pielęgniarki, Kolankę o telefon, o powiadomienie o tym, co się z nim dzieje, gdzie jest. Tyleż samo razy dręczyła go ta sama decyzja: „Jeśliby jej naprawdę zależało, toby znalazła. Można zatelefonować do Pogotowia, wie gdzie pracuję. Jeśli chce! Właśnie. jeśli naprawdę chce. Prosiła żebym zatelefonował, to były jej ostatnie słowa. Skoro nie telefonowałem i nie telefonuję, mogła pomyśleć, że się obraziłem. Kobiety są takie nierozumne. A zresztą, cóż za znaczenie może mieć jeden wieczór dla dziewczyny, zaręczonej z tak przystojnym chłopcem, jak ten hokeista. Na pewno go kocha. Wtedy, w szatni «Kameralnej», miałem jakieś urojenia. Spędziliśmy miły wieczór i to wszystko. Poproszę doktora, żeby wreszcie zatelefonował do Teresy. Teresa przyleci, wypełni swą troskliwością ten ponury pokój i zacznie się domowe ciepło w tych zimnych ścianach. Ale nie! Nie chcę Teresy: nie chcę jej szczebiotu, jej spojrzeń, jej miłości, jej poczciwej głupoty. Ona przyjdzie, musi przyjść! Może naprawdę nie jest w stanie dowiedzieć się? W Pogotowiu panuje zwyczaj nieudzielania informacji o pracownikach. Nie takie łatwe odnaleźć człowieka w Warszawie. To duże miasto. Ale powinna poczynić jakieś kroki. Ja nie mogę jej tego ułatwić, to byłoby narzucaniem się.”

Rozległo się pukanie do drzwi. „A więc jednak! Znalazła” — pomyślał Halski z biciem serca. Nerwowo poprawił kołdrę i przeciągnął ręką po kilkudniowym zaroście.

— Proszę — zawołał.

Drzwi się otworzyły i stanęła — w nich Olimpia Szuwar z bukietem kwiatów w ramionach.

Wyglądała prześlicznie. Piękno, przepych i zapach wtargnęły wraz z nią do szarosinej separatki. Rzucając po drodze pudło z czekoladą na podłogę, torbę z pomarańczami na krzesło i naręcze róż na kołdrę, przypadła do rąk Halskiego, uklękła obok łóżka, nie bacząc na wytworną, flanelową spódnicę kostiumu, mogącą ulec zbrukaniu i zgnieceniu. W jej wielkich, bławatnych oczach lśniły łzy.

Halski ogromnym wysiłkiem woli opanował skurcz zawodu na twarzy.

— To ładnie z pani strony, że pani przyszła — szepnął.

Łzy potoczyły się po policzkach Olimpii ku jej wspaniałym ustom. Były to wspaniałe łzy, krągłe i błyszczące, tak wspaniałe, jak wszystko w Olimpii Szuwar, jak jej uroda, gesty i przeżycia. Wyglądała jak aktorka wspaniałego filmowego melodramatu, dostatecznie artystycznego, by wyrażać jakąś prawdę — prawdę równie mało przydatną dla innych ludzi — jak autentyczną dla Olimpii Szuwar. Wspaniały, trudny uśmiech przez łzy ozdobił jej twarz, zachowywała się tak dzielnie i tak wspaniale, jak wymagała tego sytuacja.

— Nareszcie — powiedziała — odnalazłam cię, jasnowłosy chłopcze!

— To nie ulega wątpliwości — uśmiechnął się blado Halski. Jak widać, nawet ciężkie przeżycia nie wykorzeniły w nim specyficznego talentu niszczenia wspaniałych, powściągliwych wzruszeń.

— Co się stało? — spytała Olimpia i dwie nowe łzy, jak srebrzyste ziarnka grochu, ukazały się w kącikach bławatnych oczu.

— Właściwie. nie wiem — rzekł z zakłopotaniem Halski. „Właściwie nic się nie stało — pomyślał ze znużeniem. — W każdym razie nic takiego, o czym miałbym ochotę opowiedzieć Olimpii Szuwar.” — To ładnie z pani strony, że mnie pani odwiedziła — powtórzył. Gnębiła go jedna myśl, którą wreszcie wyrzucił z siebie z żalem, obawą, nadzieją, goryczą: — Jak mnie tu pani znalazła?

— Przewróciłam Warszawę do góry nogami — powiedziała cicho, lecz żarliwie Olimpia. — Zaangażowałam prywatnego detektywa. Oszukał mnie, nie był żadnym detektywem, okazał się zwykłym administratorem domu na Kole, któremu z tytułu swych znajomości w urzędach ewidencji ludności zdawało się, że coś potrafi. Działałam z pomocą prasy i radia. Same kolacje dla dziennikarzy zabrały mi tydzień czasu. Okazali się zwykłymi pieczeniarzami, łudzili mnie swymi możliwościami, podczas gdy w istocie byli to reporterzy małych pisemek. Wreszcie udało mi się uzyskać nazwisko i adres owej blondynki, z którą pan był w „Kameralnej”. Witoldzie, nie wyobraża pan sobie, jakiego wysiłku nerwów i napięcia woli wymagała wizyta u niej. To było straszne, ta rozmowa! Ale musiałam się na nią zdecydować i mam ją poza sobą. Obecna chwila jest mi nagrodą! Byłam wczoraj u panny Majewskiej. Powiedziała mi, gdzie się znajdujesz, dodając, że dziś, to jest w czwartek, jest dzień przyjęć i odwiedzin w szpitalu. Od rana stoję przed bramą.

„A więc jednak wiedziała. — jęknął Halski, przymykając oczy. — Wie, gdzie jestem.” Poczuł się naraz słaby, chory, bardzo nieszczęśliwy i jeszcze bardziej osamotniony. Obandażowana głowa rozbolała go na nowo, znikło gdzieś radosne poczucie nadchodzącej rekonwalescencji, którym żył od paru dni.

Otworzył oczy i ujrzał twarz Olimpii tuż przy swojej twarzy. Wydała mu się piękna, dobra, z dawna oczekiwana i pożądana. — Jakie piękne kwiaty. — powiedział cicho — dziękuję! — W głosie jego była wdzięczność.

Część piąta

1

Kto zabił Mechcińskiego?…

Filip Merynos poderwał się jak na dźwięk głosu i usiadł wśród rozrzuconej pościeli. Czuł zimną wilgoć potu pokrywającą całe ciało. Rozpiął jedwabną pidżamę na szerokiej piersi. Chwilę szukał ręką w ciemnościach. Światło nocnej lampy wydobyło, łagodnie zarysy znanej dobrze przestrzeni. Pojawiły się znajome sprzęty i Filip Merynos odetchnął głęboko. Spojrzał na zegarek — dochodziła czwarta nad ranem.

Odrzucił puchową kołdrę i wyskoczył z tapczanu. Podszedł do okna i uniósł metalowe żaluzje: z ogrodu przez taras wtargnęła do pokoju ciepła noc majowa: wśród srebrzystych cieni sąsiednich żywopłotów pełno było nocnych szmerów i zapachów. Po drugiej stronie zasnutej niskim perłowym oparem Wisły ciemniała Warszawa — szeroka, rozłożysta, kanciasta. „Tam — pomyślał — w tamtych ciemnościach czai się ktoś, kto chce mojej krwi. Ktoś, kto zabił Mechcińskiego”. Czuł jeszcze w ustach miałką gorycz strachu z momentu przebudzenia. Otulił się jedwabnym szlafrokiem, przysunął fotel do szerokiego, balkonowego okna, otworzył je na oścież i usiadł wpatrzony w Warszawę. Wydobył z kieszeni szlafroka czerwoną paczkę długich papierosów i zapalniczkę i wolno, nie odrywając oczu od widoku tamtego brzegu, zapalił pall-malla. Im dłużej patrzał w ciemną masę miasta, tym bardziej myśli jego nabierały spokoju, pewności, ostrożności; jakby ładunek akumulatorów jego umysłu i jego woli zależał od tego wzrokowego połączenia z ciemną, przeciwległą Warszawą.