„Kto zabił Mechcińskiego? Kto zabił Mechcińskiego i dlaczego? Czyżby dlatego, że Mechciński tej samej nocy rozmawiał z Kudłatym?”. Dreszcz wstrząsnął silnym ciałem Merynosa, szybkim ruchem owinął się szczelnej szlafrokiem. „No, no — pomyślał — jeśli to tak, to gra zaczyna być. o wiele poważniejsza, niż przypuszczałem”. I znów poleje się ciepła, gęsta ciecz, zwana krwią, od której widoku Filip Merynos zaczął się powoli odzwyczajać.
Z tego miasta sunie ku niemu groźny przeciwnik, którego on, Merynos, nie zna i nie widzi, a który wie o nim wiele. Może wszystko? Nie, to niemożliwe! Ale wie dostatecznie dużo, aby zabić mu człowieka wartościowego i potrzebnego w nadchodzącej wielkiej aferze. Człowieka, którego zaszczycił rozmową Kudłaty, który otrzymywał ważkie propozycje od obywatela Kudłatego. I tej samej nocy człowiek ten ginie. Nie zdarzały się takie rzeczy dotychczas. Kto mógł tego dokonać? Może ktoś z najbliższego otoczenia? W prostokącie balkonowego okna z ciemnego tarasu zjawiły się mgliste wyobrażenia postaci, zajaśniały dobrze znane twarze. Robert Kruszyna? Wykluczone — jest wierny jak pies i takim pozostanie aż do ostatniego tchu. Jerzy Meteor? Niemożliwe — to tchórz, który może zdradzić, ale tylko wtedy, gdy będzie się kogoś bardziej bał, lecz póki co, niczego się tak na świecie nie lęka, jak gniewu swego chlebodawcy, Filipa Merynosa. Albert Wilga? O, nie — inżynier Wilga jest człowiekiem mądrym, który wie, że tylko i wyłącznie prezes Filip Merynos zdolny jest zapewnić mu w tej chwili dobrobyt, powodzenie i spokój i niewątpliwie gotów jest do walki na śmierć i życie o utrzymanie tego stanu rzeczy, nie z wierności, bynajmniej, lecz z mądrze pojętego interesu własnego. Więc kto? Ciemny taras jakby opustoszał, czarne cienie sąsiednich will kładły się na nim w nieruchome kliny. „Więc kto? Więc kto?” — tłukło się coraz bardziej gorączkowo w mózgu Merynosa; czuł, że opuszcza go zdobyty w ciągu ostatnich paru minut spokój i jasność rozumowania, że skronie zaczynają mu pulsować jak w owym ciężkim, duszącym śnie, który pokrył mu ciało zimną wilgocią dławionego przerażenia. „Filipie — usiłował przekonać sam siebie — opanuj się. Przecież nie jesteś tchórzem. Odzwyczaiłeś się od widoku krwi, to prawda, a nawet trochę przytyłeś. Z pewnością straciłeś nieco ze swej drapieżnej siły i szybkości sprzed pięciu lat, ale trudno, musisz ją odnaleźć. Może to będzie ostatnia walka, ale musi być zwycięska! A potem nadejdzie czas cichych lat zapomnienia i spokoju. Stracisz władzę i rozkosz gry, zyskasz wypoczynek. Są ludzie, którzy całe życie na to pracują, ty stoczysz o to walkę”. Lecz pulsowanie w skroniach nie ustawało, wzrok Merynosa uwikłany był beznadziejnie w ciemnościach tarasu, w czarnej bryle wielkiego miasta po drugiej stronie rzeki, coraz czarniej wrzeźbionej w jaśniejące majowym świtem niebo. I nagle z owej czerni wynurzył się obraz, pod wpływem którego Filip Merynos zatrzepotał powiekami jak porażony słońcem: był to niewyraźny, zamazany obraz pary jarzących się, jasnych oczu. „Białe oczy. — pomyślał Merynos w popłochu — kto mówił o białych oczach? Co za nonsens?” Błyskawicznie przypomniał mu się Robert Kruszyna, mozolnie czytający mu wczoraj zeznanie o śmierci Mechcińskiego, skrupulatnie i nieortograficznie spisane według relacji owego nowego faceta. „Zgaszę ci te białe ślepia! — miał jakoby krzyczeć Mechciński na parę sekund przed śmiercią. — Zdmuchnę ci te bandyckie latarnie!” Filip Merynos znał niegdyś człowieka o jasnych, bardzo jasnych oczach, które w chwilach nieprzytomnego gniewu zapalały się jakąś potworną, jarzącą się białością. To był straszny człowiek, jedyny człowiek, którego.
— Ale ten człowiek nie żyje! — krzyknął zachrypłe Merynos i zerwał się z fotela.
Szybko zatrzasnął okno, spuścił żaluzje i jednym skokiem dopadł przeciwległej ściany, gdzie nerwowymi pociągnięciami włączył wszystkie światła. Wnętrze zalane zostało elektrycznym blaskiem, ale Merynos nie poprzestał na tym, gwałtownym ruchem rozsunął szklane drzwi i przekręcił kontakty na korytarzu, potem w kuchni, potem w łazience. Po czym podszedł do niskiego tureckiego stolika, stojącego w utworzonym przez półki z książkami rogu ściany, na którym stała srebrna taca z napojami. Nalał duży kieliszek węgierskiego koniaku i wypił. — Nerwy. — szepnął usprawiedliwiająco i rzucił się na miękki, obity kwiecistą materią fotel. — Ten człowiek nie żyje — powtórzył głośno — i nic go nie wskrzesi! — Jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co robi i dlaczego to robi, Filip Merynos wstał z fotela, podszedł do nocnej szafki i wysunął jedną z szufladek; zalśniła w niej błękitnawym błyskiem czarna lufa dużego rewolweru. „Po co to wszystko? — pomyślał niespokojnie — po co? Przecież on nie żyje”. I naraz przyszła mu do głowy myśl niebywała, jaka nigdy go dotąd nie naszła, myśl niezwykła, myśl arcyprosta, a chyba dlatego arcyważna: „A co by to było, gdyby on żył?” Ogarnął go jakiś spokój. „Gdyby żył — rozmyślał zimno — wtedy pragnąłby zemsty. Wtedy. ale to bzdura, o tym nie ma co mówić. Gdyby żył i zjawił się tu, w Warszawie, rozbiłby w drzazgi wszystko, co stałoby na drodze jego zamiarom i pragnieniom, jego nieugiętej woli walki i nieustraszonej zuchwałości. Gdyby żył. — Merynos uśmiechnął się z wyższością, z nieoczekiwaną pewnością siebie — ale nie żyje, albowiem musiał umrzeć, zginąć, jak każdy, kto nie wie, czego w życiu chce i do czego dąży. Ja wiem, więc żyję i zwyciężam”.
Nalał jeszcze jeden kieliszek koniaku i wypił. Zrzucił szlafrok i granatową pidżamę z cienkiego jedwabiu. Przeszedł do łazienki — niska, wbudowana w majolikowe podium wanna lśniła niklem kranów i zielonkowatą glazurą — rozsunął grubą impregnację pryszniców i odkręcił wodę; po czym wszedł pod bijący, kropelkowy strumień. Kłęby pary spowijały kojąco ciało. „Kto wymyślił tę bajkę o oczach? — myślał z rosnącym w nim spokojnym uznaniem Merynos. — Już wiem. Ten nowy. Przyznam się, że nastraszył mnie bardziej niż idiotyczne mowy Irysa i Meta o pojedynczym facecie, który ich rozpędził. Irys to drewniak, ciemny człowiek, a ta historia z oczami wygląda mi na głęboko przemyślaną. Kruszyna mówił coś o tym nowym. Że niby straszny kozak, że as, że klasa sama dla siebie, że trzeba uważać. Co on może wiedzieć, ten nowy? Jak go Kruszyna nazywa? Piegus. I skąd on w ogóle wiedział o śmierci Mechcińskiego? Widział się z nim tego samego wieczoru? Czy wiedział, że Moryc rozmawiał z Kudłatym?…” Merynos przekręcił kurki i zmienił działanie prysznica, gorąca para jęła ustępować pod chłodnymi bryzgami wody.
Zakręcił krany i rozsunął impregnowaną zasłonę. Nagi i lśniący mokrą skórą stanął przed ogromnym, pokrywającym całą ścianę łazienki lustrem: aż uśmiechnął się z zadowolenia na widok swego rosłego, potężnego, smagłego od zeszłorocznej opalenizny ciała. Rozciągnął nad sobą prześcieradło kąpielowe i stał tak, sycąc swą próżność odbitym obrazem szerokiej, mięsistej klatki piersiowej, silnych, grubych lędźwi i ud, długich, nieco otłuszczonych bicepsów ramion; ujął w palce fałdę otyłości na szerokim mocnym brzuchu i pomyślał z wesołym zakłopotaniem: „Tenis. Więcej tenisa, a mniej majonezowych sałatek”. Był z siebie dumny: ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, dziewięćdziesiąt kilo wagi i doskonała forma fizyczna przy trzydziestu sześciu latach, mimo wypitych w tym czasie hektolitrów alkoholu. Owinął się prześcieradłem i zbliżył swą ciemną piękną twarz do lustra: była to ciągle jeszcze młoda twarz pod krótkimi, czarnymi, kędzierzawymi włosami, twarz pełna siły, stanowczości i spokoju, twarz człowieka, któremu się w życiu dobrze powodzi, bez względu na to, za jaką cenę i jakim sposobem to powodzenie osiąga.