Wrócił do dwupoziomowego wnętrza, ubrał się szybko w garnitur z szarej flaneli i miękką, błękitną — koszulę. Po czym pogasił światła i otworzył szeroko okno; za oknem jaśniał majowy świt, rozłożysta sylweta Warszawy łamała kantami dachów wczesne promienie słońca. Merynos nalał sobie kieliszek koniaku i stanął przy oknie. „Nie ulega wątpliwości — myślał szybko i precyzyjnie — że w nocy czy w dzień czai się tam wróg. Ten Piegus, który tak efektownie włącza się do rozgrywki, może być jego wysłannikiem. Może, ale nie musi. Są sposoby na to, aby się o tym przekonać!” Odwrócił się ku mieszkaniu i ogarnął je zadowolonym spojrzeniem: było zasobne w kominek, książki, drogie sprzęty i obrazy. Zwykła jasna szafa, rzeźbiona z polotem w secesyjną roślinność przez małomiasteczkowego stolarza, w sam raz pasująca do małżeńskiej sypialni zadowolonego z życia rzeźnika, mieściła w sobie ubrania Filipa Merynosa, albowiem prezes spółdzielni „Woreczek” ciągle jeszcze był zdania, że najlepszym sprawdzianem elegancji jest bezmierna ilość posiadanych i wiszących w szafie garniturów. Ta szafa i zawieszony nad tapczanem portretowy fotos Merynosa, upozowanego na smętnego uwodziciela o aksamitnym spojrzeniu, niweczyły wszystko, co z takim nakładem artyzmu, znawstwa i kosztów wyczarował subtelny architekt-dekorator w dwupoziomowym wnętrzu całego piętra luksusowej willi.
Filip Merynos nalał sobie jeszcze jeden kieliszek koniaku i ujął słuchawkę telefonu z białego ebonitu. Zapalił papierosa i nakręcił numer: osiem-szesnaście-zero-dwa. — Halo? — rozległ się zaspany głos Anieli. — Dzień dobry — rzekł rześko i wesoło Merynos. — Anielciu, posłuchaj: o wpół do dziewiątej mają na mnie czekać w biurze pan inżynier Wilga i pan Robert Kruszyna. Jasne — powiedziała Aniela, tłumiąc ziewanie. — Tylko żebym ja na nich nie czekał, słyszysz? — Słyszę — ziewnęła Aniela po raz wtóry. Merynos odłożył słuchawkę.
Zszedł na dół, otworzył drzwi willi i odetchnął głęboko. Ranek był pachnący, przejmujący szczęściem. „Tylko skąd on wygrzebał ten numer z oczami?” — zastanawiał się Merynos, otwierając drzwi garażu. Zasępił się na nowo; troska wracała żłobiąc mu bruzdę między brwiami. „Ten Piegus musi coś wiedzieć, w tym coś jest. Nikt nigdy nie mówił dotąd o oczach.” Wsiadł do małego wanderera o dość mizernej powierzchowności i wyprowadził wóz na ulicę. Spojrzał na zegarek, dochodziła siódma. Zapuścił motor; cichy, regularny, platynowy szmer silnika powiedziałby natychmiast każdemu znawcy, że ma przed sobą wóz najwyższej klasy, którego niepozorność karoserii jest wynikiem dojrzałego namysłu, a nie braku funduszów posiadacza.
Wanderer skręcił lekko w Zakopiańską, następnie w ulicę Zwycięzców, którą dojecHal do Francuskiej, po czym aleją Waszyngtona dopłynął do mostu Poniatowskięgo i zjecHal ślimakiem w dół. Solcem, Czerniakowską i Rozbratem dojecHal do Myśliwieckiej i zaparkował przed bramą Agrykoli. Z kortów tenisowych klubu „Spójnia”, czerwieniejących poprzez świeżą bujną zieleń parku, dochodziły odgłosy uderzeń piłek. Merynos wszedł do zielonego domku klubowego: szatnie pełne były Hałaśliwych urzędników w średnim wieku, nurzających się w tenisowych igraszkach przed żmudnym dniem pracy. — Właśnie czekam na pana prezesa — rzekł na widok Merynosa mocno zbudowany mężczyzna o miłym uśmiechu na opalonej twarzy: ubrany był w białe szorty i kolorowe koszulki, jedną na drugiej. — Świetnie — rzekł Merynos — już się rozbieram, panie Jurku. — Mężczyzna w kolorowych koszulkach wziął blaszaną tuleję z piłkami i zeskoczył na ceglastą nawierzchnię kortów, rozkładając rakiety i ręczniki na wysokim krzesełku sędziowskim. W szatni jakiś gruby pan zwrócił się do Merynosa: — Bardzo pana przepraszam, ten pan, z którym pan gra, to słynny trener Chodowski, prawda? — Tak — rzekł Merynos — doskonały instruktor dla takiego patałacha jak ja. — A ile on bierze za godzinę? — zainteresował się gruby pan. — Drogo — rzekł Merynos — czterdzieści złotych. Ale to się opłaca. — Na pewno — przytwierdził gruby pan — tylko trzeba je mieć, te czterdzieści złotych.
Merynos zszedł na kort; biel tenisowej koszulki i szortów podkreślała smagłość jego rozrosłego ciała. Trener Chodowski powiedział: — Niech pan pokaże, panie prezesie, jak pan bierze zamach do forehandu? Czy nie zapomniał pan od wczoraj? — Merynos przybrał postawę i zatoczył łuk rakietą. — A noga? — rzekł z wyrzutem trener — a lewe kolano? Proszę, niech pan stanie w głębi kortu. Przez dziesięć minut daję panu tylko na forehand. — Merynos stanął na kredowej linii. „Ten człowiek — pomyślał szybko — ten Piegus. musi być mój” — i odbił nadlatującą piłkę. — Bardzo dobrze — krzyknął spoza siatki, z daleka, trener — jak pan sobie coś postanowi i pamięta o tym, to wychodzi panu bez pudła. — Piłki nadlatywały jedna po drugiej, Merynos odbijał zajadle, czoło pokryły mu grube krople potu — zdrowego, krzepiącego potu, wywołanego fizycznym wysiłkiem.
— Tylko nie tym tonem, Robert, dobrze?
— Panie prezesie, ja bardzo przepraszam. ale niech pan prezes się nie gniewa. Tylko że ja naprawdę nie wiem, jak, cholera, to zrobić? Niech mnie pan prezes zrozumie!
— Co tu jest do zrozumienia? Inżynierze? Widział pan coś podobnego? Szef Kruszyna nie wie, gdzie szukać swego podwładnego ani jak się z nim rozmówić.
Wilga odwrócił od okna swe obwisłe, bezbarwne oblicze. — Rzeczywiście — uśmiechnął się wąsko — zabawne.
Kruszyna przetarł twarz otwartą dłonią o rozcapierzonych palcach.
— Jedyna szansa — powiedział. — Zdaje się, że ten gówniarz zna taką bufetową z baru „Słodycz”. Hawajkę. Pojadę, dowiem się, panie prezesie, ale jak to nie wystrzeli, to już naprawdę nic nie wiem.
— Jedź, synku — rzekł z uśmiechem Merynos — i nie wracaj bez tego faceta, słyszysz? Ale szybko, bo zaraz mam dla ciebie nową robotę. Wydajemy bankiet.
Wilga zapalił papierosa. — Interesujące — rzekł. — Nareszcie trochę życia towarzyskiego w swoim gronie, we właściwej formie i na przyzwoitą skalę.
— Właśnie — powiedział łaskawie Merynos — o tym chciałem z panem porozmawiać, inżynierze. Robert, żegnaj!
Kruszyna skłonił się ponuro i wyszedł z pokoju. Wilga usiadł wygodnie w fotelu, założył nogę na nogę, prostując nienaganny kant spodni nad granatową fildekosową skarpetką.
— Panie Albercie — rzekł Merynos serdecznie — w jakiej jest pan formie?
— W doskonałej — odparł obojętnie Wilga. — Praca i sport automobilowy — oto co wypełnia me obecne życie.
— To dobrze. Zachodzi bowiem konieczność poddania kogoś próbie wódki.
Wilga wyciągnął daleko przed siebie język, który obejrzał dokładnie przy pomocy dobytego z kieszeni kamizelki małego lusterka. Następnie wstał, pochylił się do przodu i uderzył się lekko, lecz kilkakrotnie, zwiniętymi dłońmi w nerki. Potem wyprostował się ponownie i nacisnął mocno oburącz okolice wątroby. Wszystkie te kontrole musiały wypaść pomyślnie, albowiem inżynier Wilga usiadł, poprawił pieczołowicie nieskazitelny kant ciemnych spodni — i oświadczył: — Wszystko w porządku — co zabrzmiało jak powściągliwa, lecz rzeczowa opinia o wysoko kwalifikowanym silniku w idealnym stanie.
— Cieszę się bardzo — rzekł poważnie Merynos — albowiem facet, którego dostanie pan do analizy, to produkt warszawskiego rynsztoka w pełnym tego słowa znaczeniu. Dwadzieścia lat mniej więcej. Wyobraża pan sobie, jaki motorek siedzi w takim dwudziestoletnim draniu? Nerki jak nowiutki rurociąg, woreczek żółciowy jak czyściutka saszetka, serce i płuca prosto z fabryki. Trzydzieści lat przewagi nad panem, panie inżynierze, handicapowy numer przy na pewno niezgorszym treningu. Da pan radę, inżynierze?