Выбрать главу

— Spróbuję — rzekł chłodno i oględnie Wilga. Nieznaczny uśmiech skrzywił mu wąskie, bezkrwiste wargi. Taka oględność i chłód wzbudzały zaufanie; zresztą Merynos znał fantastyczne możliwości inżyniera Wilgi. Sam był świadkiem rzeczy, zdałoby się, niepojętych i nieraz posługiwał się tym osobliwym jego talentem. W pewnych sferach Warszawy krążyły bajeczne na pozór opowieści o mocy i odporności tej łysej głowy na wodę ognistą. Utrzymywano nawet, że Albert Wilga był przed wojną agentem wywiadu wojskowego do specjalnych poruczeń, to znaczy, że interweniował, gdy należało zdobyć informacje przy pomocy pitej jak mleko, litrowymi naczyniami wódki. Były to jednak legendy ulotne i nie sprawdzone, przy czym ludzie doświadczeni dodawali, że nie ma wywiadu na świecie, który wytrzymałby finansowo działalność przy pomocy tak kosztownych metod, jakie dawały rękojmię zwycięstwa inżynierowi Wildze.

— Ten facet — rzekł Merynos poprawiając chiński krawat z ciężkiego jedwabiu — nazywa się Piegus i wie, kto zabił Mechcińskiego. Chodzi o to, abyśmy też o tym wiedzieli, oraz o to jeszcze, abyśmy wiedzieli, skąd ten facet o tym wie.

Drzwi baru „Słodycz” były już otwarte na oścież: pierwsze dni maja zwaliły się na Warszawę letnim upałem. Kruszyna wszedł wolno do środka. O tej porze bar „Słodycz” sprawiał wrażenie taniej garkuchni: nieliczne, ciężko pochylone nad stołami postacie w roboczych drelichach i brudnych cyklistówkach rozwijały z przetłuszczonych papierków chleb z kiełbasą, zapijając piwem lub herbatą. Tu i ówdzie dyszał spocony podróżny, obładowany tekturowymi walizkami i nieodzowną teczką z rzemiennym paskiem, spływający patem w zimowym jeszcze palcie i chłepczący łapczywie sztucznie barwioną lemoniadą. Przy jednym ze stolików trzech odświętnie ubranych wyrostków piło od rana wódkę, kłócąc się dyskretnie, lecz zajadle. Za bufetem krzątała się Hawajka w przepasanym brudną ścierką fartuchu. Kruszyna zbliżył się do bufetu i rzekł: — Hawajka, posłuchaj. — Hawajka podniosła zarumienioną od pracy twarz, delikatne kropelki potu perliły się na jej górnej wardze. — Hawajka — powtórzył Kruszyna — mam do ciebie romans. — Przesunął dłonią o rozcapierzonych palcach od czoła, półkolistym ruchem, po całej twarzy, co było w interpretacji Roberta Kruszyny gestem łączącym w sobie zakłopotanie, zmartwienie i bezradność.

— Słucham pana, panie Kruszyna? — rzekła Hawajka bez uśmiechu. — Słuchaj, Hawajka. — męczył się Kruszyna — ty znasz takiego piegowatego, niedużego faceta, prawda? Był tu raz z nami. — O kogo panu chodzi? — spytała lodowato Hawajka, wykazując absolutny spokój i obojętność, jak się jej przynajmniej w tej chwili wydawało. Ale nawet tak mało zaawansowana w kunszcie bystrej obserwacji jednostka, jak Robert Kruszyna, nie mogła nie zauważyć owej specyficznej, niemożliwej do zamaskowania czujności, jaka pojawia się w oczach, rysach twarzy i postawie człowieka z chwilą, gdy rozmowa zahacza o osobę stanowiącą cenny i częsty przedmiot jego myśli. — No, wiesz — rzekł Robert Kruszyna pewniej: instynkt pięściarza, idącego na oślep, lecz natychmiast za ciosem, powiedział mu, że znajduje się na właściwej drodze. — Taki blondyn. Był tu wtedy ze mną i z panem nieboszczykiem Mechcińskim. Parę dni temu. No, przypomnij sobie, rozmawiał przecież z tobą. — Nie — rzekła Hawajka twardo — nic nie wiem. — W tej chwili do baru „Słodycz” wszedł Kubuś. Spojrzał na scenę przy bufecie i bez wahania ruszył w tamtą stronę. Małe oczka Kruszyny rozbłysły szczęściem jak na widok zgubionego w tramwaju portfelu, którego niewiarygodne wprost odnalezienie zawdzięcza się własnej przemyślności. Uśmiechnął się złośliwie i zamierzał coś powiedzieć, ale Kubuś go uprzedził. — Gorąco — rzekł Kuba — jaki upał, co, Kruszyna? Na samym początku maja, no, pomyśl. Przechodziłem tędy i wstąpiłem na coś do picia. Hawajka, macie coś zimnego w tej norze? — Hawajka odwróciła się do lodówki. — Dobra, dobra — rzekł z drwiącą domyślnością Kruszyna — tak czy inaczej, dobrze, żeś się zjawił, Piegus. Mam do ciebie cholernie ważną sprawę. Pij tę ciecz — dodał, wskazując na gryząco żółtą lemoniadę, nalaną przez Hawajkę do ogromnego kufla od piwa — i idziemy. — Kubuś wypił wolno, poprawił cyklamenoworchabrową muszkę, zapłacił, kiwnął obojętnie głową Hawajce i wyszedł z Kruszyną; Hawajka przez cały ten czas nawet nań nie spojrzała, przestawiając skrzynki z butelkami po piwie.

— Gorąco — powtórzył Kubuś na ulicy. Ulica zalana była jaskrawym słońcem, które w maju potrafi czasem nie gorzej rozprażyć warszawski asfalt niż lipcowe. Wiosenna radość i wiosenne lenistwo wisiało w powietrzu pełnym kurzu. Robert Kruszyna pomyślał, jak bardzo się człowiek myli i ulega złudzeniom. „Może rzeczywiście Hawajka go nie zna albo nie pamiętała? — pomyślał nie bez trudności. — Mógł wstąpić przypadkiem, żeby się napić czegoś. Zresztą, co za różnica? Grunt, że jest”. — Nowe buty? — spytał beztrosko Kubuś; pytanie to było uzasadnione niemiłosiernym skrzypieniem, jakie rozlegało się przy każdym kroku Roberta obutego w piękne, cieliste tyrolki o ciężkiej skórzanej zelówce. — Nowe — rzekł z ulgą Kruszyna — tysiąc osiemset.

— Znam jednego szewca, co takie robi. Tanio, nie? Mogę cię tam zaprowadzić, chcesz? Takie buty! — widać było, że uczepił się rozpaczliwie tematu butów. — Mów, Kruszyna, czego ode mnie chcesz, bo nie mam dziś czasu — przerwał mu Kubuś. — Zaraz! — krzyknął Kruszyna i rzucił się rozpaczliwie na jezdnię, gdzie zatrzymał taksówkę, otworzył drzwiczki i desperackim ruchem wepchnął nadchodzącego Kubę do środka. — Dokąd? — spytał taksówkarz. — W miasto — rzekł z wysiłkiem Kruszyna. Taksówkarz zrezygnował z bliższych wyjaśnień i ruszył w stronę śródmieścia. — No? — spytał cierpliwie, lecz z ukrytą groźbą Kubuś — o co chodzi? — Na twarzy Kruszyny pojawiły się zrozpaczone grymasy, uzupełnione nerwowymi ruchami głowy, przy pomocy których usiłował pokazać Kubusiowi, że nie może mówić teraz, przy szoferze, co szofer obserwował z podziwu godną obojętnością w lusterku nad kierownicą. Kubuś zamilkł ponuro i Kruszyna znów odetchnął z ulgą.

Na MDM-ie, na rogu Pięknej, ujrzeli spore zbiegowisko. Był to oczywisty sukurs dla Kruszyny, który zawołał natychmiast: — Co to za młyn? Co tam się dzieje? — Nic — odparł Kubuś — czytają wyniki wczorajszego etapu. — Właśnie! — wołał z emfazą Kruszyna — kto wygrał, kto? Znów Wilczewski? — Wilczewski — przytwierdził szofer. — W dechę. Chodzi codziennie czterdzieści godzina. — Na medal! — entuzjazmował się Kruszyna — wysiadamy! — krzyknął do Kuby. — Stawiam ci haka! Pod Wilczewskiego, żeby nam się dalej robaczek nie pośliznął. Hamuj pan! — rzucił szoferowi — i rachunek. — Szofer westchnął: w westchnieniu tym była zazdrość, że inni mogą tak od samego rana, podczas gdy on, chociażby ze względu na przesadną surowość przepisów drogowych, musi jeszcze tyle godzin czekać.

— Kruszyna! — syknął Kubuś, gdy Robert zapłacił i stanęli na trotuarze — nie mam czasu. Bądź poważny. Mów, o co chodzi, i żegnaj. — Ale Kruszyna działał teraz jak w natchnieniu. — Piegus, chłopczyku! — rzekł serdecznie — nie chcesz wódki, dobrze, nie będę cię zmuszał. Ale lubisz słodycze, prawda? Bo ja przepadam. I nie odmówisz mi, synku. Stoimy właśnie przed barem owocowym. Rozchorowałbym się, gdybyśmy nie wstąpili. Co chcesz, będzie twoje. Tort mokka, krem waniliowy, galaretka porzeczkowa z mleczkiem, tort camargo, lody. O, duże lody pistacjowe z bitą śmietaną! Człowieku, zastanów się. — I zanim Kubuś zdołał się zorientować, żelazne dłonie Kruszyny wstawiły go niemal do baru owocowego, którego ściany wykładane były ceramiką o motywach pomologicznych. — Tu — rzekł nieodwołalnie Kruszyna — siadaj. Proszę pani — zwrócił się do kelnerki — dwa razy duże lody, dwa kremy i dwie oranżady z sokiem. Ale laba, co? — uśmiechnął się do Kubusia jak dobra wróżka z książki o śpiącej królewnie. — Zaczekaj chwilę, muszę zatelefonować. Tylko nie rusz się stąd! — dorzucił Kruszyna, ale tym razem w głosie jego zadźwięczał ton przestrogi, o jakim nie śniło się najzłośliwszym nawet wróżkom. Wszedł do kabiny telefonicznej, znajdującej się na wprost wejścia do sali: przez okienko obserwował bacznie Kubę, gotów do natychmiastowej interwencji na wypadek najlżejszych oznak chęci ucieczki. Po kilku chwilach wyszedł z kabiny i rzekł: — Ty, Piegus, upierasz się dalej, żeby przy mnie trafić parę złotych? — Kuba spojrzał bystro na Kruszynę: zrozumiał od razu, że od teraz inicjatywa nie leży w jego ręku ani w ręku Kruszyny, tylko że o wszystkim decyduje jeszcze ktoś trzeci. — Jasne — rzekł ostrożnie. — To siedź cicho i czekaj. Zaraz ktoś tu przyjdzie, kto ma z tobą do pomówienia. — Po tych słowach zabrał się z lubością do lodów i kremu, zaś zamyślonemu Kubie nie pozostawało nic innego poza czytaniem rozłożonego na stoliku między pucharkami z lodami „Przeglądu Sportowego”. Stolica żyła w tych dniach wiadomościami z trasy corocznego kolarskiego wyścigu Warszawa-Berlin-Praga.