Po kilkunastu minutach do baru owocowego wszedł inżynier Albert Wilga. Bez słowa powitania usiadł przy stoliku Kruszyny i Kubusia. — To ten? — spytał Kruszynę, wskazując ruchem głowy Kubę. — Co dla pana? — spytała podchodząc kelnerką. — Duże cinzano — odparł Wilga, nie odwracając się. — Nie mamy tego — rzekła niepewnie kelnerka. — Wobec tego proszę dać mi spokój — rzekł z lodowatą grzecznością Wilga i kelnerka oddaliła się bez słowa protestu. Kubuś przyglądał się Wildze z uwagą; był pod wrażeniem jego nienagannego wyglądu i manier. „Oho! — pomyślał — ten jest skrojony z innego materiału niż Kruszyny i Mechcińscy. W dechę! Znaczy się, idziemy naprzód i coraz głębiej, jak widzę”. — Jak długo zamierzacie jeszcze siedzieć w tym cuchnącym pieluchami i melasą lokalu? — zapytał Wilga cichym, lecz ostrym głosem; jego wyblakłe niebieskie oczy i spłowiała obwisła twarz nie wyrażały ani uśmiechu, ani złości. — A co pan proponuje? — rzekł dość zuchwale Kubuś. — Zjeść śniadanie — rzekł Wilga i zwrócił wzrok ku Kubusiowi; w tych spełzłych oczach nie było nic, tak dalece nic, że Kubuś poczuł się niewyraźnie. — Idziemy — rzekł Kruszyna płacąc. Wstali i wyszli. Na brzegu zalanego przedpołudniowym słońcem, szerokiego trotuaru stał oliwkowy humber o pięknej, nieco nadwerężonej karoserii.
Oliwkowy humber stał teraz na ulicy Nowogrodzkiej, naprzeciw wejścia do niewielkiego, na pozór zapuszczonego sklepu, którego wystawa zawalona była drogimi przekąskami i butelkami zagranicznych wódek. Sklep ten krył w istocie jedną z lepszych warszawskich restauracji; za pierwszym pomieszczeniem, wypełnionym potężnym bufetem, na którym piętrzyły się doskonałe hors d’oeuvres varies, wchodziło się po kilku schodkach do salki obwieszonej rogami jeleni i wypchanymi głowami dzików; stały tu ciemne stoliki i takież zydle o wyciętych sercach w oparciach. Stąd przejść było można do małego pokoiku zdobnego w piękny sztych, przedstawiający wyścigi konne w połowie ubiegłego stulecia. W pokoju, którego jedyne, okratowane okno wychodziło na brudnawe podwórze, stały trzy stoliki; tylko jeden z nich był obecnie zajęty przez trzech panów i przedstawiał właśnie obraz kulinarnego pobojowiska, godnego pióra starego Franciszka Rabelais. W straszliwym nieładzie poniewierały się na nim resztki śledzi, sielaw, suchej kiełbasy myśliwskiej, szynki, rzodkiewek, szczypiorku, omletów, jajek na twardo, sandaczów w galarecie i nóżek na zimno. W chwili gdy skierowaliśmy na nich oko sprawozdawczego obiektywu, jeden z panów, odznaczający się potężną budową i złamanym bokserskim nosem, zajęty był śpiewem. Skrzypiącym barytonem prosił: „Ninon, ach uśmiechnij się.” lub informował: „Żebyś ty wiedziała, jak mi się chce usta całować twe.” Elegancki pan o długiej, obwisłej twarzy siedział nieporuszony, paląc papierosa: nie znać było na nim żadnego alkoholowego wysiłku, a lekki rumieniec na szczytach kości policzkowych był raczej efektem gorąca i dusznej atmosfery ciasnego, przesyconego nastrojem uczty wnętrza. Jakub Wirus zapytał:
— Która godzina? — Wpół do piątej — odparł grzecznie i niedbale Wilga. Kubuś łykał z wysiłkiem ślinę. — I już jesteśmy po śniadaniu, tak wcześnie? eeep! — odbiło mu się. — Aha — powiedział Wilga — warto by pomyśleć o obiedzie. — Beze mnie — jęknął Kubuś i przymknął oczy. Wszystko zawirowało wokół niego ze zdwojoną szybkością, wobec czego otworzył oczy i znów ujrzał twarz Wilgi, zimną, uprzejmą, spłowiałą. W gardle zabulgotało mu niebezpiecznie i Kuba ostatkiem sił, gryząc wargi aż do krwi, raz jeszcze przełknął ślinę. Drzwi otworzyły się i wszedł kelner w białej kurtce, który — jak się Kubusiowi wydawało — wpłynął na fali szerokiego przypływu. Kelner pochylił się nad Wilgą. — Nie! — jęknął Kubuś zduszonym głosem: do jego świadomością dotarło, — że Wilga zamawia znowu wódkę. — Nieee. — błagał Kuba, ale nikt go nie słyszał; po chwili kelner wniósł nową półlitrówkę wyborowej o pięknie zamrożonym szkle. Kubuś zamknął oczy i poczuł, że za chwilę zwymiotuje. — No co? — usłyszał głos Wilgi — jeszcze po jednym, panowie? Robert, napijesz się? — Robert pochylił się ku Wildze i wdzięcząc się zaśpiewał: — „Ninon.” — Albert Wilga odwrócił się z niesmakiem: oczywistym było, że nieprzytomny Kruszyna bierze go za piękną kobietę. — A ty? — zwrócił się do Kubusia. Kubuś zdołał pomyśleć, że jeśli wypije jeszcze jeden kieliszek, to chyba umrze. „Ileśmy wypili?” — błąkało mu się postrzępione pytanie w myślach. Musiały to być jednak gargantuiczne ilości, skoro Kruszyna znajdował się w stanie kompletnej demencji psychicznej, on zaś, Kubuś, był na pograniczu unicestwienia. Nie można było jednak odmawiać, cały wysiłek czterogodzinnego, szaleńczego pijaństwa poszedłby na marne, gdyby Kubuś teraz się złamał. Popatrzył ze zgrozą w twarz eleganckiego starszego pana i skinął przyzwalająco głową. Wilga uśmiechnął się lekko: gdyby znał kiedykolwiek współczucie i rycerski podziw dla przeciwnika, poczułby go teraz. Storturowany młodzieniec po przeciwnej stronie stołu miał w sobie jakąś godność w tej obłędnej próbie sił; Wilga nawet chciał mu powiedzieć jakiś komplement, coś, co wydawało się Wildze cenne i wartościowe, na przykład: „Jest pan dżentelmenem” albo: „Poznaję w panu człowieka z towarzystwa”, lecz uznał to za bezsensowne w stosunku do podwładnego spitego jak czeladnik Kruszyny. Nalał przeto dwa kieliszki wódki i uniósł swój do góry. Kubusiowi wystąpił kroplisty pot na czoło: drżącą ręką uniósł swój kieliszek do ust i wypił, rozlewając wódkę po podbródku i kołnierzyku. Wilga wypił ze smakiem i podał Kubie serwetki. Kubuś wziął jedną i tarł nią histerycznie długo twarz; ten ostatni kieliszek jakby go trochę otrzeźwił. Wsłuchiwał się chwilę w swą zmaltretowaną przez wódkę osobowość i skonstatował, że odeszły go na razie mdłości. Wtedy posłyszał cichy, niedbały głos Wilgi:
— Właściwie nie powinienem z tobą rozmawiać, gdyż jesteś w tej chwili na dużych obrotach.
— Nie jestem na żadnych obrotach. — rzekł z bezsensownym, pijackim uporem Kubuś. Usiłował spojrzeć twardo na Wilgę, lecz jego maślany wzrok rozmazywał się bezsilnie na twarzy inżyniera.