— Jesteś — rzekł zimno Wilga. — I nie chcę, żebyś pomyślał, pętaku, że ja cię wykorzystuję.
— Licz się pan ze słowami. — obruszył się Kubuś, ale nie był w stanie nadać głosowi swemu nic z groźby.
— Stul dziób, szczeniaku! — rzekł zupełnie beznamiętnie Wilga. — Ale skoro już jesteś taki kozak, to powiedz, kto zabił Moryca?
Czerwone i zielone sygnały zapłonęły w mózgu Kubusia. Westchnął głęboko i usiłował zastanowić się, co powiedzieć. Im dłużej się zastanawiał, tym bardziej nic nie przychodziło mu do głowy, zaś zaczął się denerwować, że taki długi namysł wzbudzi w Wildze podejrzenia o przygotowywanie kłamstwa. Kruszyna spał na stole, z głową pośród kwaszonych ogórków i resztek łososia. Kubuś westchnął ponownie i zauważył, jak Wilga unosi butelkę, aby nalać mu kieliszek wódki.
— Jakiś facet o białych oczach z brylantem na palcu — rzekł Kubuś tak spiesznie, jak tylko mógł.
— Dobrze, dobrze — powiedział Wilga. — Te bajki już słyszałem. Wymyśl coś nowego albo raczej powiedz, skąd to wiesz?
W spojrzeniu Kubusia była udręka. „Skąd ja to wiem? Na litość boską, skąd ja to wiem?” Przed sobą miał wyblakłe niebieskie oczy, spowijające go jak lodowata opończa, paraliżujące wolę i myśl.
— Ja to wiem. — zaczął z rozpaczą — od takiego jednego Siupki.
— Co to za jeden?
— Kolejarz. mieszka w Aninie.
— Co ty masz wspólnego z kolejarzami z Anina? Gadaj!
— Ja?…. — bełkotał Kubuś. — Nic. — „To koniec — pomyślał — zaszczuł mnie jak zająca. Co ja mam wspólnego z kolejarzami z Anina? Rzeczywiście, co ja mam wspólnego?” — Ja nic nie mam wspólnego — zaczął niepewnie — tylko.
— Skąd go znasz? Skąd on o tym wie? Dlaczego ci opowiadał?
— Zaraz, zaraz — bronił się niezdarnie Kubuś; wyglądał teraz na kompletnie pijanego, wymachiwał nieskładnie rękami — zaraz to panu wszystko. eeep. wytłumaczę. Tam w Aninie jest jedna dziewczyna. Nazywa się Hanka. Ten Moryc nieboszczyk podskakiwał do niej. Ale mnie się ona też tego. Wie pan, miłość, uczucie głupie. Jeździłem tam do tego Anina. O, właśnie. dlatego, widzi pan, jeździłem do Anina. A ten Siupka był świadkiem, jak Wieśka Mechcińskiego załatwili. On wiedział, że Moryc leci na tę Hankę, i jej to wszystko od razu zreferował, a Hanka mnie. Widzi pan, jak to wszystko wygląda.
Wilga uniósł wolno swój kieliszek do ust, wypił nie zwracając najmniejszej uwagi na Kubusia, po czym skroił sobie różowy płatek łososia. Drzwi się uchyliły — i wszedł kelner. — Płacić — zawołał Wilga. Kubuś poczuł gwałtowny przypływ mdłości: wnętrzności skręcały mu się w męce. Na twarzy jego pojawił się grymas, poparty potężnym czknięciem. Wilga wziął to skrzywienie się za objaw mdlenia; w istocie było ono zwycięskim uśmiechem, zniekształconym przez okoliczności, wśród jakich Kubuś święcił swój nowy, godny dumy triumf.
Późnym wieczorem Robert Kruszyna leżał bezwładnie w fotelu w gabinecie prezesa spółdzielni „Woreczek”. Na głowie miał termofor z lodem, w rozlatanych rękach syfon, z którego chłeptał łapczywie wodę sodową. — Nic nie leci — skarżył się płaczliwie, cisnąc cyngiel syfonu.
— To mi wygląda na prawdę — rzekł Merynos do Wilgi, siedzącego w wygodnej pozycji w drugim fotelu. — Mechciński ostrzegał Kruszynę przed tym Piegusem. Musieli mieć ze sobą na pieńku o tę dziewczynę z Anina.
— Możliwe — rzekł chłodno Wilga — i co teraz?
— Muszę mieć tego Siupkę — rzekł Merynos, zaciągając się papierosem. — Kruszyna — rzekł do Roberta — słyszysz? Jutro wieczorem mam mieć tego Siupkę i to żywego, a nie umarłego. Trzeba działać bardzo szybko — dodał w zamyśleniu.
— Panie prezesie, jak ja mam to załatwić? — jęknął Kruszyna.
— Twoja głowa, jak to zrobisz.
— Moja głowa, moja głowa — zawodził Kruszyna. — Gdzie ja mam głowę? Czy ja w ogóle mam głowę? Na wierzchu ślizgawka, a w środku trochę pomyj…
Wilga, podniósł się; nienaganny kant spodni spadł płynnie na czarny, wytworny półbut. — Co pan powie na małego drinka przy barze w „Kameralnej”, panie prezesie — spytał Merynosa. Merynos spojrzał nań z rozbawieniem. — Oczywiście — odparł — i pan jeszcze ma ochotę? Ile już pan dziś wypił? — Drobnostkę. Trochę ponad litr — rzekł obojętnie Wilga — ale z chęcią odświeżę się przed snem. — Merynos spojrzał w bezbarwną, nijaką twarz Wilgi i gwizdnął z podziwu.
Buldogowaty chevrolet przyhamował na kamienistej szosie, po czym motor zgasł. Cztery postacie zeskoczyły z platformy i wolnym krokiem ruszyły w stronę świateł stacji kolejowej. Wieczór był ciepły i jasny, pachniało majem i zeszłorocznym igliwiem; mała stacja podmiejska — właściwie długi, pokryty cementowym dachem na słupach peron — leżała pośród piasków i sosnowych zagajników mazowieckiej równiny, w suchym powietrzu i w zapachu iglastego nadwiślańskiego lasu.
Cztery postacie usiadły na zwalonych segmentach betonowego oparkanienia. Wątłe światła bieliły się wśród ciepłego mroku. Rozżarzyły się ogniki papierosów. — Cholera wie — rzekła jedna z postaci — jak długo trzeba będzie czekać? — Niedługo — odparła druga, sepleniąc lekko — zawsze wraca o tej porze. — Mnie tam wszystko jedno — rzekła trzecia — i tak nie mam gdzie spać. — Co się stało, Piast Kołodziej? — spytała postać lekko sepleniąca — jakieś kłopoty?
— A tak, panie Szaja — westchnął Piast. — Wyrzucili mnie, kopane, z tego hotelu robotniczego. Bezdomny jestem. — Pociąg idzie — powiedziała postać czwarta. Cichy wąż wagonów elektrycznego pociągu wsunął się szybko na stację Anin i przystanął; z rozsuniętych drzwi Wysypywali się pasażerowie. — No, uwaga, chłopcy — rzekł z napięciem Szaja. — Stasiek, idź szukać! — Jedna z postaci ruszyła ku słabo oświetlonemu zejściu z peronu: bystrymi, rozbieganymi oczami przebierała nieliczny tłumek, nie odejmując od warg ukrytego w zagłębieniu dłoni papierosa. Wreszcie wyłuskała ze strumyka ludzkiego niskiego człowieczka w rozpiętym kolejarskim mundurze, nagłym ruchem odrzuciła niedopałek i podeszła doń. — Obywatel Siupka Józef? — spytał Stasiek. — Ja — odparł zaskoczony kolejarz, przystając i unosząc w górę spoconą, lśniącą twarz. Za nim, w odległości paru kroków, przystanęła jakaś ciemna, niepozorna sylwetka w meloniku, z parasolem w ręku mimo murowanej pogody. — Jestem z Milicji Obywatelskiej — rzekł Stasiek, wyjmując coś z kieszeni, co miało oznaczać legitymację — chcę panu zadać kilka pytań. Odprowadzę pana kawałek. — Siupka wybełkotał: — Oczywiście. Z chęcią. Służę. — i ruszył za Staśkiem w stronę zwalonego oparkanienia. W pewnej odległości posuwał się za nimi mgławo zarysowany w ciemnościach melonik. Po chwili Siupka poczuł silne uderzenie w twarz i kopnięcie w nerki. Upadł. Chciał krzyknąć, ale tylko zduszony jęk wyrwał się spoza szmat, którymi okręcono mu błyskawicznie głowę. „Czapka! Teczka!” — pomyślał z rozpaczą Siupka, jak każdy biedak, o rzeczach najmniej w takiej chwili ważnych. Szarpnął się chcąc ratować czapkę i teczkę i wtedy otrzymał silne kopnięcie w brzuch. Zawył z bólu, co spoza knebla wydało się cichym skomleniem. — Czego go jeszcze lejesz? — posłyszał zdenerwowany, zaczepny głos — coś ty, Piast, nie widzisz, że ma dosyć? — Silne ramiona uniosły Siupkę do góry i po chwili wrzuciły na jakąś twardą, okutą żelazem podłogę. Jęknął z bólu po raz trzeci, co tym razem utonęło w szumie zapuszczanego motoru. Spod melonika stojącej opodal i opartej o parasol niepozornej sylwetki dobył się zadowolony chichot i cichy szept: — Ależ tak. Oczywiście. To musiano się stać. — Po czym postać ta wyjęła, kieszonkowy kalendarzyk, gdzie zanotowała skrupulatnie datę i godzinę bieżącej chwili.