Po kilku minutach bardzo szybkiej jazdy Siupka został wyjęty z auta i posadzony na ziemi. Usłyszał odgłosy oddalających się kroków, ośmielony ciszą zaczął zszarpywać szmaty z głowy. Gdy zerwał je, ujrzał tuż przed sobą stojące w zupełnym milczeniu dwie ogromne, szerokie, trzymające ręce w kieszeniach płaszczy prostacie w kapeluszach nasuniętych na czoło i twarzach ukrytych za podniesionymi kołnierzami. Ten nieoczekiwany widok pozbawił go na chwilę oddechu z przerażenia; gdy wrócił do siebie, skonstatował, że siedzi na jakimś peryferyjnym odludziu, oparty plecami o zardzewiałą, na poły zerwaną siatkę drucianą, wśród starych cegieł i śmiecia. W oddali majaczyły światła uliczne.
— Józef Siupka? — spytała łaskawym głosem nieco wyższa z postaci.
— Jjjja. — skinął głową Siupka. Chciał unieść się i wstać, ale postać niższa, za to niezwykle barczysta, warknęła: — Siedź!
— Panie Siupka — rzekł miodowym tonem wyższy — proszę nam opowiedzieć o owym wypadku na Dworcu Wschodnim, którego był pan świadkiem.
— Jjjja. już opowiadałem na milicji. — wybełkotał Siupka — i znów mam wezwanie w tej sprawie. Ja już mam tego dosyć — dodał płaczliwie. — Ja byłem, wie pan dyrektor, na bani, zdarza się, prawda? I teraz taki kołowrót.
— Mów! — rzucił groźnie niższy i na dźwięk jego głosu Siupka poczuł wszystkie bolesne zniewagi i kopnięcia tego wieczoru na nowo.
— Panie naczelniku — jęknął — bili się. A może się nie bili, cholera wie. Tak, właśnie że się wcale nie bili. Ten pan nieboszczyk krzyknął nagle: „Zgaszę ci te białe ślepia! Zdmuchnę ci te bandyckie latarnie! Kudłaty zapłaci!”, a potem ten drugi pan krzyknął: „Niech pan mi da spokój!” i „Nie będę cię tu bił, słyszysz? Ale jak cię spotkam trzecim razem.” — potem ten pan nieboszczyk zaczął uciekać i wpadł pod pociąg.
— Bardzo ładnie to opowiedziałeś, Siupka — rzekł wyższy; zamilkł, widać było, że się namyśla, wreszcie rzekł: — Posłuchaj, Siupka, mówiłeś o nowym wezwaniu na milicję, prawda?
— A zatem na milicji powiesz tym razem tak: „Ten pan nieboszczyk został pod pociąg wrzucony. Po prostu złapany za frak i ciśnięty pod rozpędzoną lokomotywę”. Zrozumiałeś? A jeśli cię tam spytają, dlaczego tak od razu nie powiedziałeś, to odpowiesz, żeś się bał. Że ty jesteś kolejarz z warszawskiego węzła i wiesz o pewnych rzeczach, o których wolisz nie mówić, bo i po co samemu wlecieć na szyny pod koła, no nie?
— To praaawda!.. — zachłysnął się grozą Siupka, wpatrując się jak urzeczony w wyższego.
— Widzisz, bracie, rozumiemy się. Wiesz o tym, że byli tacy, którzy wrzucali ludzi pod pociąg, co, Siupka? Tacy bardzo źli ludzie. zwłaszcza na linii Ząbki-Wołomin, tam gdzieś, prawda, ale zawsze mogli się przerzucić na otwocką linię, prawda? No, nie? I tu kiedyś byli; pamiętasz taki numer w Józefowie?
Siupka czuł, jak mu się włosy jeżą na głowie i zimny pot spływa po kręgosłupie. To prawda! Pracował osiem lat na warszawskim węźle i wiedział coś niecoś o tych sprawach. Był taki numer w Józefowie, to prawda! Zły człowiek! ZŁY!
— Panie naczelniku — wydusił z siebie — może tak i było. Ja już nic nie wiem. Mogłem niedobrze widzieć. Ten ZŁY. O, Boże, taki to wszystko może.
— Cieszę się, żeśmy się zrozumieli, panie Siupka — rzekł wyższy miodowym głosem — bo gdyby pan nie zrozumiał, to musiałbym to panu inaczej wytłumaczyć. Boleśniej. — miodowy głos zadźwięczał tak okrutną groźbą, że Siupka zgubił się zupełnie; przestał rozumieć, kogo ma się bać. — No! — powiedział wyższy, jakby zabierając się do odejścia; szum i mgła w głowie Siupki rozdarte zostały przez pewien nakaz, który natychmiast kazał mu odłożyć strach na potem i przywiódł na myśl realniejsze problemy. — Panie naczelniku — rzekł Siupka pośpiesznie, lecz delikatnie — ci panowie, którzy tu ze mną jechali. towarzyszyli mi. to, wie pan naczelnik, zupełnie nową czapkę i teczkę. o, skórzaną teczkę przy tej okazji diabli wzięli. Ja rozumiem, że ci panowie śpieszyli się, ale teczka. Stara, zniszczona, ale skórzana — kłamał Siupka z uniesieniem, gdyż teczka był parciana, po synu, który skończył szkołę. Wyższy wyjął z kieszeni banknot i rzucił Siupce; w mętnym podmiejskim półmroku zabłysło pięćset złotych. — To bardzo zły człowiek — wykrzyknął Siupka z oddaniem i gorliwością neofity i naraz ogarnął go obłędny strach. „Po co mi te pieniądze? — myślał w popłochu — nie chcę tej forsy!” — Niech go odwiozą — rzekł wyższy do barczystego, po czym zawrócił się i poszedł w kierunku świateł ulicznych. Szedł bezszelestnie na grubej gumie indyjskiej, z rękami w kieszeniach, pochylony i zamyślony. Niższy gwizdnął i z odległego cienia nadbiegły cztery postacie. — Zabierać go — rzekł barczysty, wskazując na Siupkę. Cztery postacie ruszyły rozkołysanym krokiem w stronę Siupki, który wyciągnął błagalnie ręce przed siebie i zawołał: — Ja sam!.. — po czym pozbierał zdarte szmaty i zawiązał sobie starannie oczy i głowę. — Bardzo inteligentny człowiek — rzekł na to z uznaniem głos lekko sepleniący. — No, chłopcy, w górę go!
Barczysty pobiegł za oddalającym się w stronę ulicy. — Kruszyna? — spytał Merynos — przecież tyś sam tego nie załatwił, prawda? Kto to wszystko tak sprytnie skombinował? — Szaja — odparł Kruszyna z dumą — taki jeden Szajewski. Mój sekretarz. Dowiedział się o tym Siupce, przywiózł go jak trzeba, co? — Szaja. — powtórzył Merynos, jakby chcąc zapamiętać nazwisko. — Widocznie przytomny facet. — Nogi mnie pieką od tej słoniny — rzekł Kruszyna, wskazując na swe buty — parzy to bezszmerowe świństwo. Ale gadkę pan prezes wymyślił jak złoto. Genialna! — Wymyśliłem? — uśmiechnął się Merynos — tak sądzisz? — Po czym zamilkł, otworzył drzwiczki wanderera i nie odezwał się już więcej ani razu przez drogę. Czoło przecinała mu głęboka bruzda, znamię nieoczekiwanych trosk, ponurych zamyśleń, trwogi i okropnych decyzji.
2
— To tu? — spytał wysoki, krzepki mężczyzna o ogorzałej, pooranej bruzdami twarzy. — Tu — odparł szczupły, młody człowiek w okularach i zapukał do drzwi z napisem „Redakcja miejska”, otworzył je i zawołał w przestrzeń pokoju: — Kuba! Zajmij się panem. To do was.
Wysoki mężczyzna wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi; ruchy jego cechowała przesadna grzeczność, jaką posługują się pewni ludzie wszędzie tam, gdzie mają zamiar uzyskać coś korzystnego dla siebie od ludzi, z którymi nie idzie na ogół łatwo: w ich mniemaniu postawa taka przynosi nieocenione korzyści w urzędach, sądach, komisariatach i izbach skarbowych. W pokoju siedziały dwie osoby: pogrążony w lekturze stosu gazet mężczyzna w średnim wieku w koszuli koloru khaki z zawiniętymi rękawami oraz młody blondyn, leżący, na biurku z nogami opartymi o kaloryfer i pijący chciwie butelkowy kefir. Na dźwięk słów młodzieńca w okularach blondyn usiadł, odjął butelkę z kefirem od ust i zwrócił ku wchodzącemu piegowatą, niezwykle zmęczoną twarz, wraz z olśniewającą, topazową muszką w rzucik koloru sepii. — Czym mogę panu służyć? — spytał blondyn głosem znamionującym skrajne znużenie. — Otóż tak. widzi pan redaktor. — zaczął krzepki i ogorzały mężczyzna. — Proszę, niech pan siada — rzekł Jakub Wirus, spoglądając tęsknie na nie dopity kefir. Ogorzały dobył srebrną papierośnicę z grawerowanymi podpisami na pokrywce i poczęstował Kubusia. — Własnej roboty papierosy — rzekł — proszę, panie redaktorze. — Kuba wziął długą, munsztukową cygaretę i zrewanżował się ogniem. — Moje nazwisko — zaczął ogorzały mężczyzna nabrawszy większej pewności siebie przez fakt, że czymś już obdarował swego rozmówcę, co w jego mniemaniu było punktem wyjścia jakichkolwiek stosunków urzędowych — moje nazwisko brzmi Życzliwy. Franciszek Życzliwy. — Bardzo mi przyjemnie — rzekł Kubuś, po czym wstał i grzecznie przedstawił się; facet w koszuli koloru khaki nawet nie drgnął, zatopiony w gazetach. Pan Życzliwy nie mógł się w żadnym wypadku okazać mniej uprzejmy od Kubusia, wstał tedy również i przez parę chwil stali, ściskając sobie ręce. Niezręczność tej sytuacji zaczęła dolegać Kubie, który lekko cisnąc dłoń pana Życzliwego do dołu, zmusił go do ponownego zajęcia miejsca na krześle, albowiem pan Życzliwy nie okazywał najmniejszej chęci przerwania tej manifestacji grzeczności, zdradzał coraz większą wylewność ściskając pod koniec dłoń Kubusia oburącz. — Jestem, członkiem zarządu spółdzielni „Mazowiecka Poziomka” — oświadczył Kubusiowi — jest to spółdzielnia ogrodnicza. Otóż, panie redaktorze, urządzamy kiermasz. — Oczy Kubusia z rozmazanych i błądzących sentymentalnie po napoczętej butelce kefiru stały się naraz przenikliwe i czujne. — To bardzo interesujące — rzekł wolno Kubuś. — Słucham pana, panie Życzliwy, proszę mówić. — Życzliwy uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem. Ma to być kiermasz nowalijek wiosennych — kontynuował — pod hasłem: „Warszawskie surówki to radość i zdrowie każdego pokolenia!” Hasło na medal, co? Mamy załatwioną sprawę z dyrekcją Targowisk Miejskich, która zezwoliła urządzić nasz kiermasz na Koszykach. Teraz, panie redaktorze, chodzi nam wyłącznie o poparcie prasy. — Ma je pan, przyrzekam — rzekł uroczyście Kubuś. — Ma je spółdzielnia „Mazowiecka Poziomka”, ta użyteczna i rzutka placówka gospodarcza. Zrobimy wam reklamę, jakiej nie znają dzieje branży owocarsko — warzywniczej w tym mieście. — O, to, to! — zawołał zachwycony Życzliwy — reklama! Panie redaktorze, w imieniu zarządu spółdzielni „Mazowiecka Poziomka” pozwolę sobie przysłać skrzynkę sałaty dla redakcji „Expressu Wieczornego”. A może wolą panowie szpinak lub brukselkę? — Dla mnie może być trochę szparagów — odezwał się naraz poważnym tonem mężczyzna w koszuli khaki — najlepiej od razu ugotowane i z masłem. — Kuba kaszlnął znacząco, lecz Życzliwy poczuł się zaniepokojony, czy nie kryje się w tym jakaś aluzja korupcyjna. „A może by ich jednak zaprosić na kolację? — pomyślał nerwowo — to zawsze pewniejsze. Ten chce ciepłe danie, a wygląda na szefa”.