To mówiąc włożył na tył głowy kapelusz i opuścił gabinet, kiwając Dziarskiemu przyjaźnie dłonią. Dziarski nie odwzajemnił tej drobnej serdeczności. Ogarnął go naraz lekki niepokój.
„Ten Dziarski.” — rozmyślał Kolanko idąc wolno Trasa. W-Z. Minął poradziwiłłowski, hełmiasty pałacyk, przy którym ustawione były zranione przez wojnę rzeźby. „Ten Dziarski — pomyślał ze złością, albowiem mimo wszystko lubił energiczną, chuderlawą twarz porucznika. — Zupełnie zapomniałem, że jest filatelistą. Filateliści, jak się raz uprą, by zdobyć jakiś okaz, to koniec. Ciekawym, jak by się zachował, gdyby przypadkiem ZŁY człowiek, jak chętnie go odtąd, za Siupką, będzie nazywać — wpadł w jego ręce?” Uśmiechnął się znowu sam do siebie; nieliczni przechodnie patrzyli z sympatią na wysokiego, modnie ubranego mężczyznę, stojącego z rękami w kieszeniach i w zsuniętym na ciemię kapeluszu w promieniach majowego słońca i uśmiechającego się do przeobrażonych w ministerstwa pałaców magnackich. „A cóż to będzie za śliczne miasto kiedyś. — pomyślał z zadowoleniem skrzętnego kupca, któremu każdy rok przynosi rozszerzenie zysków. — Wobec tego trzeba napisać ten artykuł, o który prosił pan porucznik MicHal Dziarski, pełnomocnik rządu do spraw chuligaństwa”. — Czuł się jakoś zobowiązanym przez to nowe piękno, czuł, że jest winien coś z siebie temu bogactwu, narastającemu wokoło. „Czuję się dłużnikiem w tej chwili i w tym miejscu” — pomyślał i uśmiechnął się najprawdziwszym uśmiechem redaktora Edwina Kolanki — uśmiechem trochę gorzkim, trochę sceptycznym, trochę ironicznym, a trochę złośliwym.
Na MDM-ie tłumy gromadziły się przy megafonach, nadających meldunki z trasy wyścigu. Spiker rzucał w ciżbę podnieconym głosem krótki komunikat, po czym zapowiadał muzykę. Kolanko przystanął na skraju zbiegowiska, przy jakimś tęgim facecie w milanezowej koszuli pomarańczowego koloru; facet miał oblicze w kształcie gruszki, trzymał w ręku butelkę z lemoniadą, pocił się niemiłosiernie i denerwował. Spiker doniósł: —.wraz z otrzymaniem nowych meldunków z trasy podamy je natychmiast. Tymczasem nadajemy muzykę. Andante z sonaty „Księżycowej” Beethovena. Gra Lorenzo. — Andante. Beethoven. — skrzywił się męczeńsko gruby facet — a tam Królak się morduje na szosie. — Kolanko pokiwał głową ze zrozumieniem. Sam czekał niecierpliwie na coraz to nowe wiadomości: w tych dniach rzecz najłapczywiej w Warszawie pożądaną. Wyścig kolarski Warszawa-Berlin-Praga wżarł się na dobre w obyczajowość tych miast. W dniu startu lub finiszu warszawskie ulice objęte trasą przejazdu mają w sobie coś z ducha krucjaty: ogromne tłumy podnieconych, biegnących, odświętnie odzianych ludzi żądne są podziwu dla sportowej wielkości, gotowe są za nią płacić zgniecionymi klatkami piersiowymi, połamanymi żebrami i zniszczonym doszczętnie obuwiem. Kolanko nie mógł w tych dniach oprzeć się nienaturalnemu podnieceniu, ogarniającemu go od chwili rannego przebudzenia aż do wieczornego chłodu poduszki. Nie przepadał specjalnie za kolarstwem, lecz w tych dniach pędzący po szosie rower z wygiętą w kabłąk sylwetką kolarza usuwał w cień wszystkie inne sprawy chwili bieżącej.
Było jakieś tchnienie chwały i heroizmu w tym wyścigu, od pierwszej chwili wejścia kolorowych sylwetek kolarzy na start, gdy rozentuzjazmowany stadion pozdrawiał ogromnym krzykiem pierwsze dotknięcia pedału na skraju dwóch tysięcy kilometrów obezwładniającego znużenia lędźwi i rąk, to pierwsze pochylenie się nad kierownicą, które tam, na szosie, zadręczy później kark i zasnuje oczy mgłą wyczerpania. Już chwilę roześmiane twarze nad barwistymi koszulkami stwardnieją w walce, pokryją się potem, zmęczeniem, bólem: tam, na trasie, twarze te zróżnicują się na mądre i przyjazne, samolubne i małoduszne; lecz tu, teraz w tym ogromnym wrzasku, oznaczającym wielkie wzruszenie tłumu, zawodnicy wiedzą, że moment jest wzniosły i dotyczy ich wszystkich bez wyjątku. Cały sztafaż zainteresowania wyścigiem: radio i film, fotoreporterzy i prasa, sędziowie i działacze sportowi, trenerzy o twarzach weteranów, pomarszczonych i ogorzałych, poetyka kolarskich strojów i kryć głowy, czapek, czapeczek, emblematów, wiatrówek, napisów na skórzanych bluzach, petek, dresów, chustek, szalików, swetrów — wszystko to razem składa się na potężną, kolarską symfonię, którą Warszawa rozbrzmiewa w dni startu lub finiszu.