Jack Hamilton trzymał się w siodle siwosza z wielką swobodą, ale widać było, że zachowuje czujność. Nieustannie omiatał wzrokiem drogę, toteż Anna ani na chwilę nie zapomniała, że jadą przez bezludną i niebezpieczną okolicę, bo mimo rosnącego dostatku za panowania nowej władczyni bezprawie w Anglii wciąż się zdarzało. Co gorsza, Jack Hamilton nie powiedział do niej ani jednego słowa.
Gdy dotarli do rozstajnych dróg i skręcili na południe, ku stolicy, Anna postanowiła przerwać milczenie.
– Czy w ogóle nie będziemy rozmawiać?
Jack, skupiony na obserwacji gęstego lasu, mogącego stanowić dobrą kryjówkę dla zbójców, odwrócił głowę do panny Latimor.
– Bardzo przepraszam. Czy życzyłaś sobie, pani, prowadzić rozmowę?
– Tak się utarło, gdy dwoje ludzi jest razem.
– Aha… proszę mi wybaczyć. Niezbyt dobrze znam się na konwenansach. Zwracałaś mi już na to uwagę, pani.
– Z pewnością pamiętasz jednak podstawowe zasady dobrego wychowania, panie – odparła sucho.
Nagle uświadomiła sobie, że ona, która z takim podnieceniem czekała na wyjazd, już tęskni za domem oraz że ogarniają ją złe przeczucia związane z pobytem w Greenwich.
Łatwo być pewnym siebie, gdy przyjmuje się w domu gości, pomyślała ponuro, albo gdy odwiedza się sąsiadów, którzy znają i szanują twoją rodzinę. Czy jednak kiedykolwiek gdzieś była lub coś robiła zupełnie samodzielnie, bez wsparcia rodziny?
Nigdy, zawsze bowiem miała w odwodzie ojca, brata lub matkę, którzy pomagali jej uporać się z każdą nową sytuacją. Tymczasem w najważniejszym dniu swojego życia miała przy sobie jedynie Jacka Hamiltona! Złościło ją to, a ponieważ nie zwykła ukrywać takich nastrojów, zmarszczyła czoło.
Lord Hamilton zwolnił bieg konia i pochylił się ku młodej damie.
– Lady Anno, przecież już cię prosiłem, abyś wybaczyła mi moje niedoskonale maniery. Poza tym twój ojciec powierzył cię mojej opiece, a ja traktuję swoje obowiązki poważnie.
Musiała przyznać, że Jack mówi rozsądnie. Gdyby przydzielono jej do towarzystwa starego Waltera, na pewno byłby tak samo czujny, ale przez całą drogę gawędziliby ze sobą. Zwierzyłaby mu się ze swoich obaw, a wierny sługa natychmiast by je rozwiał, uważał bowiem panienkę za wcielenie doskonałości.
Natomiast Jack Hamilton wręcz przeciwnie. Była pewna, że jej nie lubił i nie cenił, co więcej, po prostu go nie obchodziła. Nawet nie chciał na nią spojrzeć, bo gdy zwrócił się do niej, wzrok miał wbity w jakiś punkt nad jej ramieniem.
On przypomina ducha, pomyślała, chociaż może ruszać się i oddychać, ale w środku jest martwy. Przebiegł ją dreszcz. Ten mężczyzna działał na nią wręcz odpychająco. Ktoś taki nie nadawał się do tego, by towarzyszyć jej w świecie, gdzie królują ciepło i radość, a w takich właśnie krainach Anna zwykła przebywać.
Oba konie szły teraz ślimaczym tempem. Po lewej stronie płynęła rzeka, jechali bowiem wzdłuż Tamizy, a przed sobą ujrzeli przydrożną gospodę.
– Czy nie moglibyśmy zrobić krótkiego przystanku? – spytała. – Chciałabym napić się czegoś zimnego, a myślę, że Jenny również. – Czule poklepała klacz.
– Wobec tego istotnie powinniśmy się zatrzymać – stwierdził Jack i spojrzał w niebo. Pogoda była ładna, a przejechali już kawał drogi. Z zadowoleniem stwierdził, że jego towarzyszka jest dobrą amazonką. Świetnie trzymała się w siodle i zręcznie kierowała koniem nawet wtedy, gdy pokonywali nierówności terenu. Wprawdzie Jack bardzo chciał dojechać do Greenwich przed zapadnięciem zmroku, ale na krótki postój mogli sobie pozwolić.
W gospodzie nie było osobnego salonu dla dam, w którym mogłyby odpocząć i czegoś się napić, jednak karczmarz wskazał im miejsca na dworze z widokiem na rzekę. Anna usiadła i wbiła wzrok w wyjątkowo leniwy nurt, a Jack zajął się końmi. Po chwili karczmarz przyniósł piwo.
Hamilton wkrótce dołączył do swej podopiecznej. Gdy upił łyk, na jego wardze została biała smuga. Otarł ją rękawem i zaczął prowadzić dość niezręczną rozmowę o otaczającym ich krajobrazie, wskazując przy tym na rząd chłopców łowiących ryby nad rzeką.
Anna spojrzała na niego zdziwiona, bo Hamilton najwyraźniej starał się teraz ją zabawić. Doceniła ten wysiłek, widać było bowiem, że zupełnie nie potrafił rozmawiać o niczym. Gdy karczmarz dolał im piwa do kufli i przyniósł na drewnianym półmisku chleb oraz ser, powiedziała:
– Przypuszczam, panie, że tam, gdzie jest twój dom, świat wygląda zupełnie inaczej. Opowiedz mi o tym, proszę.
Na chwilę zamyślił się.
– Słusznie przypuszczasz, pani. Południe Anglii jest łagodne, natomiast pogranicze Szkocji to kraina surowa i bezlitosna.
Czekała, co powie dalej.
– Wiem, że wszędzie bywają trudne warunki, ale tam życie jest szczególnie ciężkie. To nie kończąca się walka z żywiołami, z biedą, i z ziemią, którą trzeba nieustannie przebłagiwać, by chciała ofiarować dość żywności. – Urwał i kwaśno się uśmiechnął. – Pewnie nie to chciałaś usłyszeć, pani.
– To bardzo interesujące – zapewniła go uprzejmie. – Mów dalej, panie.
– Tam, gdzie mieszkam, w zamku Ravensglass, będącym od dawien dawna siedzibą mojej rodziny, nie ma wyraźnego podziału na tak zwaną szlachtę i chłopów. Owszem, mam złoto i oszczędności, mam solidne meble i wygodne komnaty, ale nie sposób najeść się francuskimi jedwabiami, a noc spędzona z pustym brzuchem na puchowych piernatach jest podobna do nocy na słomie. – Przerwał na moment. – Prędzej czy później nawet w najrozważniej prowadzonych domostwach trzeba uzupełnić spiżarnię, a zdarza się, że jesteśmy przez dużą część roku dosłownie odcięci od reszty świata. Zwierzęta, nawet zadbane, giną od chorób, podobnie jak ludzie. I zimno! Mam nadzieję, pani, że nigdy podobnego nie doświadczyłaś. Ciepło odziany człowiek wychodzi z domu tylko po to, by sprawdzić, jak się ma jego stado, i wraca z odmrożonymi palcami u rąk i nóg…
Zamilkł, by przyjrzeć się jej minie.
– No, nie co roku jest tak strasznie, ale pamiętam kilka niezwykle ostrych zim. Na któreś Boże Narodzenie matka przemyciła do zamku prosiaka i tuczyła go w wielkiej sali przy kominku, żebyśmy mieli co jeść na święta. Ojciec, gdy to zauważył, wpadł we wściekłość. Kłócili się przez całe dwa świąteczne tygodnie.
– Twój ojciec, panie, był Szkotem, prawda?
– Z urodzenia tak, ale jego rodzina mieszkała od wielu lat po angielskiej stronie granicy, więc uważał się za Anglika. Był lennikiem króla Henryka, a ja jestem lennikiem jego dzieci.
Jack zapatrzył się w jednego z małych wędkarzy, który miał na żyłce srebrzystą rybę i usiłował wyciągnąć ją z wody. Podczas gdy chłopiec mozolił się ze zdobyczą, Hamilton wstał, zdjął czapkę, pochylił się nad wodą i zręcznie podebrał trofeum.
Mały blondynek, zdziwiony i zaskoczony, spojrzał na niego z uśmiechem i obaj pochylili się nad złowioną rybą. Chłopcy wędkowali nie dla sportu, lecz po to, by było w domu co jeść, a ten piękny okaz zapewniał całej rodzinie posiłki na dwa dni.
Gdy Jack wrócił do Anny, ta powiedziała zadumanym tonem:
– Musiałeś, panie, bardzo zagniewać ojca, kiedy, wybrałeś na żonę francuską damę. O ile wiem, Szkoci i Francuzi zawsze nawiązują sojusz, gdy przychodzi do walki przeciwko Anglikom.
Jack stężał, ale odpowiedział uprzejmie:
– To prawda. Jeśli już odpoczęłaś, pani, powinniśmy wyruszyć dalej. Chciałbym zobaczyć Greenwich jeszcze przed zachodem słońca.
Resztę drogi przebyli niemal w milczeniu. Jeśli Anna się odrywała, Jack odpowiadał, ale wyłącznie półsłówkami i prawie niegrzecznie. Dziewczyna znowu poczuła się jak natręt. Była pewna, że nowy przypływ niechęci wywołała u Jacka tym, iż poruszyła zakazany temat.