Wróciła na jacht ponura i w złym humorze.
W salonie spotkała Iana, nadzorującego porządki. Impreza, rozpoczęta w mieście, bez wątpienia miała zakończyć się na jachcie.
– Och, In – załkała. – Spotkałam dwie okropne baby…
łanowi wystarczyło jedno spojrzenie, żeby domyślić się, co zaszło.
– Stare przysłowie mówi – potrząsnął głową – że apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Niepostrzeżenie Upiec dobiegł końca, a w sierpniu nagle wszystko z wielkim hukiem legło w gruzach.
Było to w Cannes. Raszid, Janey i jeszcze dwie dziewczyny (przez Mamoudę przewijało się wiele kobiet, a Janey tak świetnie opanowała sztukę patrzenia na nie z góry, że nie pamiętała nawet jednego imienia) spacerowali bulwarem de la Croisette, w drodze do restauracji w hotelu Carlton. Janey miała na sobie sukienkę od Ungaro, bez rękawów, z grubymi poduszkami na ramionach. Włosy upięła z tyłu głowy, a na szyi wisiał ciężki naszyjnik z perłami, od Chanel. Rozmowa toczyła się w najlepsze; poprzedniego dnia cała czwórka bawiła się na przyjęciu w domu pewnej bogatej wdowy, Amerykanki. Nagle Janey poczuła, że ktoś łapie ją za ramię i usłyszała nieprzyjemnie znajomy męski głos:
– Janey?
Zatrzymała się, a wraz z nią Raszid i dziewczęta. Bez pośpiechu, jakby w zwolnionym tempie wszyscy odwrócili się, patrząc z ciekawością na młodego, brodatego mężczyznę w szortach khaki i prostych zamszowych sandałach, z ciężkim plecakiem zarzuconym na ramię.
To był jej brat, Pete.
Dwa kroki za nim stała ładna młoda kobieta, podobna nieco do Ali MacGraw. Janey poznała Annę, dziewczynę Pete'a jeszcze z czasów liceum i studiów. Anna przypatrywała się jej z ustami szeroko otwartymi ze zdziwienia.
– Janey? – powtórzyła za Pete'em.
Pete spojrzał na Janey, potem na dziewczyny, a wreszcie zatrzymał wzrok na Raszidzie. Na jego twarzy, obok zaskoczenia, odmalował się wstręt.
– Co to ma, do diabła, znaczyć? – wrzasnął, zaciskając palce na ramieniu Janey.
Na plac Vendome spadły rzadkie krople deszczu. Janey spojrzała w górę; czas najwyższy złapać jakąś taksówkę i pojechać do Diora na spotkanie z Mimi. Deszcz groził zniszczeniem jej fryzury i drogiego ubrania. Mimi będzie się martwić… Ale Janey miała to w nosie. Bolesne wspomnienia paliły ją żywym ogniem, a lekki, chłodny deszczyk przynosił ulgę.
Upłynęły dwa dni, zanim mogła zejść na ląd. In doradził jej, by się nie spieszyła; Raszid musiał sam o tym zadecydować. Przyzwoitość nakazywała, żeby ta propozycja wyszła od gospodarza, a poza tym Janey chciała dostać swoje pieniądze.
Rankiem trzeciego dnia wezwano ją ponownie do gabinetu. Za biurkiem siedział ten sam Arab co poprzednio.
– Pan Raszid jest wdzięczny za pani miłe towarzystwo, uważa jednak, że powinna pani opuścić jego jacht. Bagaże będą czekać przy trapie. Kierowca zawiezie panią, dokądkolwiek pani sobie zażyczy.
Wręczył Janey niewielką walizeczkę od Louisa Vuittona.
– W imieniu pana Raszida pragnę przekazać pani ten dowód uznania. Najlepiej będzie, jeśli wyruszy pani niezwłocznie.
Janey wyszła z gabinetu, ściskając kurczowo walizeczkę. Minąwszy salon, wyszła na pokład rufowy, gdzie przed sześcioma tygodniami odbył się ów pamiętny lunch. Na końcu trapu dostrzegła swoje walizki, porządnie poustawiane przy bagażniku czarnego mercedesa z przyciemnianymi szybami. Obok samochodu stał kierowca, także Arab. Janey rozejrzała się błędnym wzrokiem za łanem. Na pewno wiedział, że ma zejść ze statku. Czyżby nie chciał się z nią nawet pożegnać?
Przystanęła obok schodków prowadzących na trap. Sierpniowe słońce zaczynało grzać na dobre. Janey poczuła zawroty głowy, a w następnej chwili zobaczyła obok siebie Iana.
– Pomóc pani, panno Wilcox? – zapytał, biorąc ją delikatnie pod ramię.
– O, tak! – zawołała, patrząc mu prosto w oczy.
– Uważaj – mruknął, zerkając w stronę kierowcy.
Janey chciała powiedzieć mu tyle rzeczy, a czasu praktycznie nie było wcale. Łzy napłynęły jej do oczu. Nagle poczuła się kompletnie wyczerpana. Skąd to wielkie zmęczenie?
– In… – zaczęła.
– Cieszę się, że odchodzisz, Janey. Już czas.
Dotarli na koniec trapu i zeszli na betonowe nadbrzeże.
– Czy to cały pani bagaż? – spytał In oficjalnym tonem. Janey spojrzała z konsternacją na cztery walizki od Vuittona, ustawione w piramidkę, jak bagaże jakiejś sławnej aktorki. Nie spodziewała się…
Przez chwilę znów myślała, że się rozpłacze. Otworzyła torebkę i wyjęła parę ciemnych okularów. Arabski kierowca włożył walizki do bagażnika.
– In…
– Słucham, panno Wilcox?
Janey nie wiedziała, co powiedzieć. Kierowca otworzył drzwi, In cofnął się o krok. Spojrzawszy na niego, Janey trzema szybkimi krokami przemierzyła dzielącą ich odległość.
– Dlaczego ty jesteś na tym jachcie?
Spojrzał jej w oczy i smutno potrząsnął głową.
– Z tego samego powodu co ty, Janey. Dla pieniędzy.
– Ale…
– Moja była żona mieszka razem z naszym dzieckiem w Australii.
Janey odetchnęła z ulgą. Żonaty? Czemu nie?
– Czy zobaczymy się jeszcze?
– Nie wiem.
– Powiedz, że mnie kochasz, In. Proszę cię. Bo ja wciąż cię kocham.
Jego uśmiech był bardzo smutny. Wyciągnął rękę i poprawił jej okulary, które zsunęły się z nosa.
– Jedź już. I nie płacz. Pamiętaj, duże dziewczynki nie płaczą.
Uścisnął jej dłoń.
– Zegnam, panno Wilcox. Przyjemnej podróży.
Janey rozpłakała się na dobre dopiero wtedy, kiedy samochód powoli ruszył. Spod ciemnych szkieł łzy ciekły po policzkach. Po kilku minutach przypomniała sobie jednak o małej walizeczce leżącej tuż obok, na siedzeniu. Sprawdziła, czy kierowca nie patrzy. Położywszy walizkę na kolanach, ostrożnie nacisnęła zamek.
Wieczko otworzyło się powoli. Na widok tego, co było w środku, Janey opadła bez sił na siedzenie. Serce waliło jej jak młot. Momentalnie zapomniała o łanie, zapomniała o całym świecie. Nie potrafiła myśleć o niczym innym, tylko o plikach banknotów tysiącdolarowych wypełniających walizeczkę. W głowie dźwięczała jej jedna jedyna myśclass="underline" udało się! I choć Janey nie potrafiłaby powiedzieć, co jej się udało, ani też jak tego dokonała, to z całą pewnością nie było to nic przykrego…
Samochód przetoczył się w żółwim tempie przez zatłoczony bulwar, a następnie skręcił na drogę prowadzącą na wzgórza. Janey ukradkiem przeliczyła pieniądze. W walizce było wszystko co do grosza: jej „wypłata" plus wygrane w pokera… Przyszło jej do głowy, że mając tyle, nie musi wcale wracać, jest wolna! Może pojechać, dokąd tylko sobie życzy, może robić to, na co ma ochotę – kto jej zabroni zamieszkać na Tahiti i zająć się pisaniem książek? Czemu nie? Od dawna wyobrażała sobie, że zostanie słynną powieściopisarką… Ludzie będą przychodzić do niej i dziękować za słowa, które pomogły im odmienić własne życie…
Chciała powiedzieć kierowcy, żeby natychmiast zawrócił i zawiózł ją na lotnisko. Tam kupi sobie bilet zgodny z jej kaprysem, wsiądzie do samolotu i zniknie, wolna i swobodna… Nie zrobiła tego jednak. Być może spowodował to strach, być może wyrzuty sumienia. Samochód wjechał na wzgórza, mijał stacje benzynowe, supermarkety i sklepy z meblami, aż w końcu zatrzymał się przed schroniskiem turystycznym. Był to stary, zniszczony budynek, o ścianach pomalowanych łuszczącą się niebieską farbą. Janey pomyślała, że w środku na pewno roi się od pluskiew…
Pete i Anna siedzieli w pobliskiej kawiarence i pili kawę. Na widok samochodu Pete wstał, marszcząc brwi. Kierowca otworzył drzwi i Janey wysiadła, czując się nagle okropnie głupio na wysokich obcasach i w kosztownej sukni od Lacrobe. Kiedy kierowca wyładował jej bagaże, Pete parsknął: