– Więcej nie miałaś?
– Nie podróżuję z plecakiem – odcięła się Janey.
– Rozmawiałem z mamą. Chce, żebyśmy natychmiast wracali. Mamy polecieć prosto z Nicei, nie przez Paryż. Wysłała mi forsę na bilety.
– Mam własne pieniądze – powiedziała.
Pieniądze! Trzeba je schować w walizkach. W formularzu wjazdowym było coś o zakazie wwożenia do kraju sum większych niż dwadzieścia tysięcy dolarów. Janey poczuła zawroty głowy na samą myśl, że mogłaby zostać aresztowana.
– Mamy samolot o trzeciej. Trzeba się zbierać.
– Mogę iść do łazienki?
Pete patrzył niechętnie, jak Janey taszczy wszystkie walizki, jedną po drugiej, do łazienki, typowej francuskiej toilette, składającej się praktycznie tylko z dziury w betonowej podłodze. Miała ona jednak tę zaletę, że była pusta. Drżącymi rękoma Janey podzieliła pliki banknotów i porozkładała je po wszystkich czterech walizkach, dla pewności jeszcze raz przeliczając całą sumę. Wszystko się zgadzało – była właścicielką stu nowiutkich banknotów tysiącdolarowych.
Na lotnisko pojechali taksówką. Kiedy ruszyli, Pete odwrócił się do Janey, skulonej na ciasnym tylnym siedzeniu taniego samochodu. Jego głos zdradzał ledwie hamowaną wściekłość.
– Wiesz, że otarłaś się o śmierć? Nikt nie wiedział, gdzie cię szukać. Mama już miała powiadomić francuską policję…
– Nic mi się nie stało – powiedziała Janey. – Co, źle wyglądam?
– Wyglądasz jak…
– Co takiego?!
– Nie bądź dla niej taki ostry – powiedziała Anna ciepłym głosem. – Przecież to jeszcze dziecko.
– Teraz już nie jest dzieckiem…
– Nie macie większych zmartwień? – przerwała mu Janey. – Was to nie dotyczy.
– Ale mama umrze z rozpaczy. Rozumiesz? W ogóle cię to obchodzi? Czy myślisz już tylko i wyłącznie o sobie?
– To jej nie mówcie.
– Na to już chyba za późno – warknął Pete.
Kiedy dojechali na lotnisko, Janey zapłaciła za taksówkę. Przez całą drogę do domu zamienili ze sobą tylko kilka słów.
W Bostonie, na lotnisku imienia Logana, czekali rodzice. Na widok stroju Janey i jej bagaży matka zacisnęła usta w wąską kreskę. Na drugi dzień zabrała ją do lekarza.
Badanie wykazało mononukleozę. Matka powiedziała, że Janey powinna się cieszyć, że to nie syfilis. Kiedy wracały już do domu, matka nagle zjechała na pobocze.
– Muszę to wiedzieć, Janey – oświadczyła. Janey spojrzała na nią, czując, jak budzą się w niej wszystkie kompleksy z dzieciństwa. Od kiedy sięgała pamięcią, matka nigdy za nią nie przepadała. Zamiast normalnych rozmów Janey musiała wysłuchiwać jej lekceważących uwag i bronić się przed złośliwą krytyką. Matka opuściła daszek przeciwsłoneczny i zaczęła malować usta.
– Spałaś z nim? – zapytała.
– Z kim?
– Aleś ty głupia.
– Z kim, mamo? Powiedz wyraźnie, o kogo ci chodzi.
– Z tym… Raszidem. – Głos matki był jak syk węża. – Z tym zbrodniarzem.
– Skąd możesz to wiedzieć?
– Co za głupia gęś. Po kim ty to masz? Gdzie popełniłam błąd?
Uruchomiła silnik i ruszyła dalej. Nie był to jednak koniec rozmowy.
– Czy choć przez chwilę pomyślałaś o mnie? O ojcu? O tym, co powiedzą znajomi w klubie?
– Dobrze! – krzyknęła Janey. – Wyprowadzę się. Wyjadę i zniknę wam z oczu. Nigdy więcej mnie nie zobaczycie i będziecie mogli udawać, że mnie nie ma.
– Jesteś chora.
– To się zabiję.
– Nie bądź durna! – wrzasnęła matka. Dojechały już do domu. Matka niezręcznie wprowadziła samochód na podjazd. – Zawsze wiedziałam, że to się tak skończy. Ostrzegałam cię: jak dziewczyna jest brzydka, mężczyźni będą ją wykorzystywać…
– Byłam z Raszidem, ponieważ mu się podobałam. A podobałam mu się, bo jestem piękna! – Janey wyskoczyła z samochodu, trzaskając drzwiami. – Ale ty nie możesz tego ścierpieć. Nie potrafisz pogodzić się z faktem, że już nie jesteś najpiękniejsza!
Przez dwa kolejne miesiące Janey praktycznie nie wychodziła z łóżka. Siedziała w swoim starym pokoju, czując się jak Alicja w Krainie Czarów; w czarodziejski sposób wszystko wokół niej wydawało się kurczyć, a ona sama rosła. Czasami bała się, że eksploduje i rozsadzi cały dom. Matka zapisała ją na kursy przygotowawcze na wyższą uczelnię; ze wstydu Janey nawet nie próbowała się sprzeciwić.
W końcu jednak powrócił jej hart ducha. Nie bez znaczenia był tu fakt, że wciąż miała swoje sto tysięcy, schowane w szafie, za starym domkiem dla lalek. Była jesień. Janey przesiadywała całe dnie w pokoju, w którym mieszkała jako dziecko, i myślała o tym, że może zapomnieć o przeszłości i zacząć wszystko od nowa. Była młoda; w wieku dziewiętnastu lat ciężkie przejścia nie pozostawiają trwałych śladów. Ale ziarno zostało już zasiane i padło na podatny grunt – a może tkwiło ono w niej od zawsze i tylko splot odpowiednich okoliczności zbudził je do życia? Tak czy inaczej zaczęło kiełkować i coraz częściej dawało o sobie znać.
Cztery miesiące później spotkała się ponownie z łanem. Mieszkała w Nowym Jorku, w mieszkaniu, które wynajmowała do tej pory. Pewnego wieczoru zadzwonił telefon.
W słuchawce zabrzmiał nieznajomy męski głos.
– Janey! Nareszcie! Od kilku dni próbuję się dodzwonić!
– Kto mówi? – zapytała chłodnym tonem.
– Nie poznajesz mnie po głosie? Zgadnij.
– Nie wiem.
– To ja, In. In Carmichael. Jestem w Nowym Jorku…
Umówili się w barze na rogu jej ulicy. Przez te pół roku Janey wciąż o nim myślała, lecz zobaczywszy go, nie mogła zrozumieć dlaczego. Jej serce nagle ostygło. Zrozumiała, że In pasuje tylko i wyłącznie do swojego środowiska. W jasnym, bezlitosnym świetle Nowego Jorku miał tyle finezji co turysta ze środkowego zachodu Stanów: nosił akrylowy sweter, a jego wielka duma – czarne skórzane buty świeżo kupione na Trzeciej Alei – były absolutnie nie do przyjęcia. Wypili trzy kolejki tequili. Janey usiłowała wzbudzić w sobie dawne uczucie do niego. Bezskutecznie. Latem jego zęby wydawały się lśniąco białe – teraz widziała wyraźnie, że są żółte i poszczerbione. Oczy – te błękitne oczy, w które wpatrywała się z taką tęsknotą – były osadzone zbyt blisko siebie. Nawet fryzura była zła: bujna blond czupryna, niezręcznie przycięta, niepotrzebnie eksponowała nos. In wyjaśnił, że przyjechał do miasta na dwa tygodnie, żeby zamówić wyposażenie dla Mamoudy. Wciąż powtarzał, jak się cieszy, że w końcu się spotkali. Kiedy wziął ją za rękę, Janey odruchowo chciała ją cofnąć.
W końcu nadeszło to, czego nie sposób było uniknąć; zaprosiła go do siebie. Całowali się, stojąc przed kominkiem, ale kiedy poczuła jego język, z trudem powstrzymała się od krzyku. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje; przecież tak długo czekała na tę chwilę. Zaczęli się kochać. Janey z całego serca pragnęła, żeby ożyła w niej na nowo ta żarliwa namiętność, która przepełniała ją latem. Tak się jednak nie stało. Kiedy robił jej dobrze językiem, drażniło ją to tylko i nie mogła się doczekać, aż jej wsadzi, byle szybciej skończył. W końcu doczekała się i tego, ale przyjęła to tak obojętnie, że nie zamknęła nawet oczu. W pewnym momencie In powiedział:
– Dochodzę. Mogę?
– Tak – westchnęła. – Proszę bardzo.
Skończył i przez chwilę leżał na niej. Potem on także lekko westchnął, potrząsnął głową i wstał z łóżka, sięgając po ubranie. ›