– Dokąd idziesz? – zapytała Janey.
– Wychodzę. Już po wszystkim.
– Nie rozumiem.
– Ależ rozumiesz.
– Aleja…
– Posłuchaj mnie, Janey. – Wciągnął sweter przez głowę. – Nie chcę słyszeć od ciebie, że mnie kochasz, bo tak nie jest.
– Skąd możesz to wiedzieć?
In przysiadł na skraju łóżka.
– Nigdy nie byłaś we mnie zakochana. Nie widzisz tego?
Janey chciała zaprotestować, ale In położył jej rękę na ustach.
– Wmówiłaś to sobie, żeby nie zwariować. Bo gdybyś chociaż przez chwilę zastanowiła się nad tym, co ze sobą robisz…
– Naprawdę cię kochałam! – uparła się Janey, siadając na łóżku i okrywając się prześcieradłem.
In wstał.
– Jesteś zimna. Zbyt zimna, żeby kogoś kochać.
Te słowa zapiekły ją jak policzek. Oparła się ciężko plecami o ścianę, nie mogąc złapać tchu. Nie zważając na jej zachowanie, In odwrócił się i ruszył do drzwi. Pobiegła za nim, zostawiając prześcieradło na łóżku.
– Jak śmiesz tak mówić?! To nieprawda!
Nie słuchał jej. Otworzywszy drzwi, odwrócił się, a na jego twarzy malowała się nienawiść.
– Jesteś jak pajęczyca – rzucił jej w twarz i zaczął schodzić po schodach.
– In, zaczekaj…
– Ohydna czarna wdowa – dobiegły ją jego słowa z półpiętra.
Janey zamknęła drzwi i oparła się o nie, łkając. Dlaczego zawsze musi ją spotykać to samo? Dlaczego nikt jej nie rozumie?
Lecz po kilku minutach łzy obeschły. Janey stanęła przed lustrem. Przez długi czas przyglądała się sobie, a w końcu wybuchnęła histerycznym śmiechem. Cóż to za farsa, że była tak zjawiskowo piękna! Na ulicy ludzie zatrzymywali ją i głośno zachwycali się jej urodą. Mężczyźni oglądali się za nią z samochodów. Dwa miesiące temu los się do niej uśmiechnął: zadzwonili ludzie z agencji Eileen Ford. Janey miała dostać pracę przy zdjęciach do katalogu. Na cały miesiąc! Matka już nie wspominała nawet o kursach na studia; sama odwiozła ją na dworzec kolejowy w Bostonie. Na pożegnanie pocałowała córkę w oba policzki.
– Odezwij się od czasu do czasu. – Uśmiechnęła się z ociąganiem.
Janey odeszła na krok od lustra, krzywiąc usta w uśmiechu pełnym złośliwej satysfakcji. Była uratowana, a tym, co ją ocaliło, była jej najdroższa, najwspanialsza uroda.
Przelotna mżawka zamieniła się w zimną, gęstą mgłę, która spowiła plac Vendome. Janey otarła mokrą twarz, zastanawiając się, czy uroda wtedy rzeczywiście ją ocaliła, czy może odwrotnie – skierowała na złą drogę. Gdyby od samego początku, po incydencie z Raszidem, starała się zrobić coś ze swoim życiem, zamiast wciąż tylko liczyć na urodę i szczęśliwy traf, to być może naprawdę by do czegoś doszła. Bo jaki sens ma bycie piękną, jeśli nosi się w sobie pustkę? Wszyscy wokół mieli jakieś życie wewnętrzne, jakiś zasadniczy element powodujący, że to, co robili, budziło w nich emocje. Janey brakowało takiego elementu. Pomimo niezliczonych kochanków, w całym życiu przeżyła tylko sześć orgazmów. Miłość? To zjawisko było jej kompletnie obce. Wydawało jej się, oczywiście, że kocha Seldena, ale w gruncie rzeczy czuła do niego dokładnie to samo co do innych swoich mężczyzn – przywiązanie, które miało szansę trwać tylko tak długo, jak długo związek przynosił korzyści. Już In to zauważył, piętnaście lat temu. A Raszid…? Dla niego musiało to być równie oczywiste jak czerwona latarnia zawieszona przed domem złej sławy.
Janey nie wiedziała tylko, czy jest taka z natury, czy też stała się taka, podejmując w życiu niewłaściwe decyzje. Nikt przecież nie może się urodzić z taką pustką wewnętrzną; ta wiara była wszystkim, co jej pozostało. Janey zrozumiała, że nigdy nie zazna prawdziwej miłości, nie zdoła jej odnaleźć, jeśli od każdego mężczyzny będzie czegoś oczekiwać, a przede wszystkim – pieniędzy…
Usłyszała głos, który mówił, że jeszcze nie jest za późno, trzeba tylko natychmiast, w tej chwili, zacząć inne, nowe życie. Kontakty z George'em dadzą się jeszcze naprawić; zamiast starać się go uwieść, można złożyć mu konkretną propozycję biznesową. Można opowiedzieć Seldenowi o swoich planach. Kto wie, przecież możliwe jest nawet to, że Selden naprawdę ją kocha…
Tknięta wewnętrznym poczuciem czasu, Janey spojrzała na zegarek. Dochodziła pierwsza. Czas jechać do Mimi. Nagle olśniła ją myśclass="underline" gdyby opowiedziała Mimi o wszystkim (oczywiście pomijając fragment, w którym zrobiła dobrze jej mężowi), to być może Mimi zgodziłaby się porozmawiać z George'em i go przekonać. Najważniejszą rzeczą w tym momencie było zapełnienie tej życiowej pustki, tak by już nigdy nie przeżyć tego, co teraz…
Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pośród mgły pojawił się wysoki blondyn, który zmierzał szybkim krokiem w stronę Janey. W pierwszej chwili nie chciała wierzyć własnym oczom. Wydawało jej się, że nawiedził ją duch przeszłości, widmo Iana Carmichaela. Lecz kiedy mężczyzna podszedł bliżej, poznała go. Był to Zizi. Nagle wszystkie elementy połączyły się w logiczną całość: Mimi nalegała na wyjazd do Paryża, bo wiedziała, że Zizi tutaj będzie, a Janey miała z nią jechać dla niepoznaki…
Zizi zatrzymał się wprost przed nią. To, co powiedział, sprawiło, że Janey momentalnie porzuciła wszystkie wnioski, do których doszła przed chwilą.
– Chodź ze mną. – Jego ton był stanowczy.
Janey wstała jak we śnie i podążyła za nim. Weszli do hotelu Ritz, kierując się do windy. Czuła się tak, jak gdyby cofnęła się w czasie do tego brzemiennego w skutki dnia, kiedy po raz pierwszy znalazła się tutaj; pomyślała gorączkowo, że dziś otrzymała szansę naprawienia tego, co wtedy zepsuła. Winda zatrzymała się na trzecim piętrze. Zizi wyprowadził ją na korytarz, ciągnąc za sobą jak dziecko. Tak też się czuła: była teraz nową osobą, gotową do rozpoczęcia nowego życia z Zizim…
I wtedy piękny sen zamienił się w koszmar.
Weszli do apartamentu z jedną sypialnią. Zaraz za progiem czar prysł: szalone marzenia o życiu z Zizim legły w gruzach na widok Harolda Vane'a. Co on tutaj robi, pomyślała Janey z irytacją, ale kiedy Harold odwrócił się od okna, wyraz jego twarzy powiedział jej, że stało się coś strasznego.
– Zobaczyłem cię przez okno – powiedział – i wysłałem Ziziego na dół, żeby cię przyprowadził.
– Dlaczego? Co się stało? – zapytała Janey ostrożnie.
– Wszyscy cię szukają – powiedział Zizi.
– Szukają? – Janey zmarszczyła gniewnie brwi. – Nie rozumiem.
Harold zbliżył się do niej, wyciągając ręce.
– Janey – powiedział. – Przyjaźnimy się od lat, więc myślę, że mogę ci o tym powiedzieć…
– Czy ktoś umarł? – przerwała mu rwącym się głosem. – Selden…?
Kiedy tylko padło to imię, usłyszała złośliwy głos wewnętrzny, mówiący, że jeśli to prawda, jeśli Selden nie żyje, oznacza to koniec jej problemów: jest wolna i bogata, może robić, co zechce…
– Nie chodzi o Seldena – rzekł Harold.
– Więc może mi wyjaśnisz – zdenerwowała się, lekko zawiedziona – co ja właściwie tutaj robię?
Harold otworzył usta, ale nie powiedział nic. Janey wodziła wzrokiem od jednego mężczyzny do drugiego, czując narastającą panikę. Dopiero teraz spostrzegła, że Zizi ma na czole dziwny znak, wyglądający jak wielka plama czarnej sadzy. Nagle przypomniała sobie, że widziała dziś wielu ludzi naznaczonych w ten sam sposób. Irracjonalne przerażenie ścisnęło ją za gardło: oto nadszedł koniec świata, a jej pisana jest zagłada… Utkwiła spojrzenie w znaku na czole Ziziego, nie mogąc złapać tchu…