Craig zaśmiał się, wdzięczny za uznanie, a Janey z uśmiechem wodziła oczami od Magwicha do Craiga. Czuła wielką satysfakcję, że dwaj ludzie, których zetknęła ze sobą, tak bardzo skorzystali na tym spotkaniu. Obaj wyglądali na zadowolonych, a co istotne, nie było też wykluczone, że wyjdzie z tego dobry interes. Miło było również pomyśleć, że obaj panowie są na pewno pod wrażeniem jej koneksji…
Spojrzała w przeciwległy kraniec salonu, szukając wzrokiem Tannera Cole'a (nie zaszkodziłoby, gdyby zobaczył ją w takim towarzystwie). Ale kiedy zamiast niego dostrzegła znajomą twarz, nie mogła wyjść ze zdumienia; obok przeszklonych drzwi prowadzących na balkon stał nie kto inny, jak Bill Westacott…
Bill! Właśnie jego tak bardzo chciała tutaj spotkać i proszę, życzenie się spełniło. Czy możliwe, że w jakiś sposób usłyszał jej myśli i przybył, nie oglądając się, jak marynarz wabiony pieśnią syreny?
Spojrzała na swoich towarzyszy. Magwich porównywał pisarstwo Craiga do twórczości Gustave'a Flauberta, a Craig popijał drinka, pęczniejąc z dumy, tak że jego kraciasta flanelowa koszula groziła pęknięciem w szwach. Obaj byli jak w transie, odurzeni odkryciem pokrewnej duszy. Janey uznała, że bez wyrzutów sumienia może zostawić ich samych. Mruknęła „przepraszam" i wstała.
Dostrzegłszy zbliżającą się Janey, Bill zmrużył oczy, uśmiechając się szeroko.
– Bill! – zawołała, szczerze ucieszona tym spotkaniem.
– Cześć, Wilcox. – Nachylił się, całując ją w policzek, po czym stanął plecami do reszty gości, zasłaniając Janey, jakby chciał mieć ją tylko dla siebie. – Widzę, że zdążyłaś już zawojować Hollywood – stwierdził, wwiercając się wzrokiem w jej oczy. – Przypadłaś do gustu Magwichowi Barone'owi, a trzeba ci wiedzieć, że on z byle kim nie rozmawia…
W głosie Billa zabrzmiała nuta zazdrości, co było dla Janey znakiem, że Magwich Barone jest agentem, którego warto mieć po swojej stronie.
– Powiedział, że chce ze mną pracować – przyznała się z fałszywą skromnością, przypominając sobie, jak przyjemnie drażnić się z Billem – ale nie jestem przekonana. A jak ty sądzisz?
Ale Bill tylko się roześmiał.
– Nie udawaj, Wilcox – parsknął. – Przecież dobrze wiesz, że nie podejdziesz mnie w taki sposób. Nigdy w życiu nie posłuchałaś niczyjej rady.
– Powiedziałam mu – oznajmiła Janey typowym dla siebie zarozumiałym szeptem – że chcę w przyszłości prowadzić własne studio filmowe…
Bill zaśmiał się złośliwie. A to zagwozdka dla starego Magwicha! Myślał pewnie, że ambicje Janey co najwyżej sięgają prowadzenia teleturnieju…
– I co on na to? – zapytał.
– Poradził mi, że na początku powinnam udawać głupią. – Janey zmarszczyła brwi. – Ale nie wiem, czy potrafię…
Już zaczyna wchodzić w rolę, pomyślał Bill, patrząc na Janey. Nagle jednak zrozumiał, że jest inaczej: Janey opanowała tę rolę już dawno, brakowało jej tylko sceny, na której mogłaby ją odegrać…
A teraz scena była pod ręką.
– Janey – powiedział, nie mogąc stłumić śmiechu – jestem całkowicie pewien, że nie ma takiej rzeczy, której byś nie potrafiła zrobić. Z udawaniem głupiej też sobie poradzisz… A właśnie – zmienił temat jakby nigdy nic – jak tam twój scenariusz? Słyszałem, że Comstock Dibble chce zrobić z niego film. Czy to ma znaczyć, że wreszcie skończyłaś swoje dzieło?
– Boże! – zawołała Janey, udając niezadowoloną. – Czy już całe Hollywood o tym wie?
Na widok jej zakłopotania Billowi nagle stanęły przed oczami wspomnienia tych leniwych letnich popołudni, kiedy wybierał się z Janey na plażę, żeby tam kochać się z nią w pełnym słońcu. Poznali się trzy lata temu, latem, a rok później, także w sezonie, romans ożył na nowo. Janey była wtedy taka piękna, tak pełna życia (i dziwacznych pomysłów na życie, które doprowadzały go do szału). Bill szalał za nią. Ależ byłem głupi, pomyślał, że wypuściłem ją z rąk. Trzeba było rozwieść się z żoną i poślubić Janey, która, wiedział to na pewno, także go wtedy kochała…
– No dobrze. – Janey westchnęła z rezygnacją w głosie. Na pozór była lekko zdenerwowana, ale w jej oczach migotały szelmowskie ogniki. – Miałeś rację.
Bill spojrzał na nią zdziwiony. Janey przygryzła wargę.
– Nie skończyłam scenariusza. – Filuternie wzruszyła ramionami, nachylając się do jego ucha. – Napisałam tylko trzydzieści trzy strony. Najdziwniejsze w tym jest jednak to, że nikomu to nie przeszkadza. Wszyscy uważają, że napisałam scenariusz. A ja nie wiem, co teraz mam zrobić…
– Poradzisz sobie – zapewnił Bill schrypniętym głosem, cofając się o krok, żeby spojrzeć jej prosto w oczy. Widok, który zobaczył, niemal złamał mu serce. Janey wydała mu się bardzo dojrzała. Możliwe, że był to ślad jej ciężkich życiowych przejść. Stała przed nim dorosła kobieta.
Musiał odwrócić wzrok.
I dzięki temu zobaczył, jak Tanner Cole rozgląda się w poszukiwaniu Janey, a kątem oka pochwycił jej spojrzenie, którym chciała zwrócić na siebie uwagę gospodarza…
W tym momencie wiedział, że ich rozmowa jest zakończona.
– Och, Bill. – Janey pogładziła go po twarzy, a on otarł się policzkiem o jej dłoń, patrząc jej w oczy. W tej jednej krótkiej chwili oboje przypomnieli sobie wszystko, co było między nimi, wszelkie sprzeczne ambicje i wzajemne urazy, dążenia i aspiracje – i wszystko to zostało wybaczone.
Wreszcie Janey odezwała się, ulegając ostatecznie atmosferze miejsca i przyjęcia:
– Czy tutaj nie jest wspaniale?
Zostawiła go, wymykając się przeszklonymi drzwiami prowadzącymi na balkon. Bill znał tę jej sztuczkę i nieraz widział, jak ją stosowała: stanąwszy z dala od tłumu gości, wabiła upatrzonego mężczyznę. Kiedyś go to śmieszyło, ale teraz zreflektował się, że trudno mu potępić takie zachowanie.
Odwrócił się i omiótł wzrokiem salon. Towarzystwo – gwiazdy filmowe, producenci, scenarzyści, agenci oraz garstka charakteryzatorów, wizażystek i osobistych trenerów gwiazd, których dorzucono dla uzupełnienia listy gości – zaczynało robić się nerwowe, ponieważ nieuchronnie zbliżał się koniec imprezy, a każdy miał jeszcze do załatwienia jakieś własne sprawy. Bill uśmiechnął się sardonicznie. Hollywood, pomyślał, to prawdziwe ukoronowanie amerykańskiej przedsiębiorczości. Skupia wszystko, co najbardziej chciwe, ambitne, małostkowe i bezwzględne. Natychmiast jednak poprawił się: to nie była cała prawda. Bo pozostawał jeszcze talent, autentyczny błyskotliwy geniusz, a w rzeczywistości Hollywood zawdzięczało swoje istnienie i przetrwanie temu, że pod otoczką blichtru kryła się szczera chęć czynienia dobra. Nikt nie przystępował do pracy z zamiarem nakręcenia złego filmu czy programu. Większość ludzi pragnęła tylko jednego: być jak najlepszym. A że nie zawsze i nie wszystkim się to udawało? Cóż, każdy jest tylko człowiekiem. Bill odprowadził wzrokiem Janey, która przemierzyła szerokość balkonu i stanęła samotnie na tle nocnego nieba. Bał się o nią, ale jednocześnie był dumny, że poradziła sobie z przeciwnościami losu i potrafiła wyjść z nich obronną ręką. To nic, pomyślał, że Janey wykazuje się czasem wręcz bezdenną głupotą; jej jedyną prawdziwą wadę stanowiło to, że sama była swoim najgorszym wrogiem. Większość ludzi na to cierpi, nawet on nie był wyjątkiem…
Przez chwilę Bill chciał wyjść za Janey na balkon.
Powstrzymał się jednak. Niech się nacieszy tą chwilą, pomyślał. Odniosła dziś wielki sukces, lecz był to sukces w stylu Hollywood: błyskawiczny, czarodziejski i wszechogarniający, lecz również groźny dla niczego niepodejrzewającego szczęśliwca. Przed Janey była przyszłość pełna rozczarowań, zawodów, zdrady i tych strasznych momentów, w których człowiek uświadamia sobie, że jeszcze wczoraj był na szczycie, a dziś upadł na samo dno i nikt nawet nie zechce odbierać jego telefonów…