Выбрать главу

– Co z tego? – odcięła się Mauve. – Przed chwilą słyszałam głośny hałas.

– To Brenda mówiła, idiotko – nie wytrzymał.

– To był klakson. – Mauve zignorowała wyzwisko. Comstock lubił w niej między innymi to, że miała skórę twardą jak stary aligator.

– Okna mają podwójne szyby, ale z pewnością można będzie założyć potrójne, powiedzmy za… pięćdziesiąt tysięcy? – wtrąciła Brenda. Ni stąd, ni zowąd przypomniała jej się pewna plotka krążąca o Comstocku Dibble'u; mówiono, że kiedyś założył swojej kochance klamerki na sutki, przywiązał do nich sznurki, a następnie zerżnął ją w tyłek, ciągnąc za sznurki jak za lejce. Podobno całkiem się to jej podobało.

– Wiesz, że nie znoszę hałasu – upierała się Mauve. – Brenda pamięta, że w dzieciństwie, kiedy słyszałam karetkę, policję albo straż na sygnale, to zawsze wrzeszczałam.

– A ja w tej chwili nie mogę już dłużej znieść twojego gadania – odburknął Comstock. – Gdzie mój samochód, do cholery?

Samochód oczywiście stał o krok – czarny mercedes z przyciemnianymi, kuloodpornymi szybami.

– Do widzenia, Brendo – powiedział Comstock, patrząc na Mauve. – Odezwę się do ciebie, gdy coś postanowię.

– Czekam. – Brenda uniosła rękę na pożegnanie.

– Okropny człowiek, prawda? – Mauve stwierdziła, nie zapytała.

Ja bym określiła to dosadniej, pomyślała Brenda, ale na głos powiedziała tylko:

– Zgadzam się.

– Nic na to nie poradzę. – Mauve westchnęła. – Kocham go.

Brenda powstrzymała się od śmiechu. Nie podzielała współczucia, które ich rówieśniczki żywiły dla „biednej Mauve". Zbliżające się nieuchronnie małżeństwo z Comstockiem było w jej pojęciu czymś na kształt kary boskiej. Jako dziewczynki chodziły razem do prywatnej szkoły w Brearley. Brenda wiedziała, że Comstock ma całkowitą rację – Mauve zawsze była idiotką. Naprawdę wrzeszczała, słysząc karetkę na sygnale, a raz nawet zmoczyła się w spodnie. Wyrzuciliby ją z Brearley, gdyby nie pieniądze rodziców i ich koneksje; byli oni skoligaceni – a takich osób w całym mieście było tylko około stu – z Vanderbiltami.

– Skoro go kochasz, to nic innego się nie liczy – powiedziała Brenda.

– Wiem – odrzekła Mauve. Z wykonanej z niebieskiej wężowej skóry torebki od Fendi wyjęła złotą puderniczkę i przypudrowała delikatnie długi, spiczasty nos. – Muszę już iść, moja droga. Dziś zaczyna się Fashion Week.

– Miło było znów cię widzieć, moja droga. – Brenda nachyliła się, by zamarkować zwyczajowe cmoknięcia w oba policzki. – Nic się nie zmieniłaś przez te dwadzieścia lat.

– Ani ty – odparła Mauve. – Wiesz, że już zupełnie zapomniałam o tych starych sukienkach od Laury Ashley? Są świetne. Może jeszcze powrócą.

– Wszystko w końcu powraca. – Brenda uśmiechnęła się, patrząc, jak Mauve oddala się niezgrabnym kroczkiem. Zupełnie jej nie obeszła ta ironiczna uwaga na temat sukienki; Brenda sama dobrze wiedziała, że jest beznadziejnie do tyłu z modą. Niemniej prowizje od transakcji, w których pośredniczyła, przynosiły jej rocznie ponad dwa miliony dolarów, a poza tym widziała już zbyt wiele nieoczekiwanych bankructw, żeby wyrzucać pieniądze na modne kiecki.

Bogaci ludzie są tacy głupi, pomyślała Brenda, machając na taksówkę. Czy markowe ciuchy przydadzą Mauve charakteru? Taksówka podjechała. Brenda wsiadła na tylne siedzenie i podała kierowcy adres, pod którym czekał na nią kolejny klient. Czuła złośliwą satysfakcję; była pewna, że pomimo protestów Mauve, Comstock Dibble kupi ten apartament, a w każdym razie będzie usiłował go kupić. Lokal 9B miał salon, jadalnię, pracownię, trzy sypianie oraz kwaterę dla pokojówki – ponad trzysta sześćdziesiąt metrów kwadratowych. Brenda domyślała się jednak, że metraż nie gra roli – Comstock kupiłby ostatnią klitkę, byle w tym domu. Nie chodzi tylko o to, że adres Park Avenue 795 był jednym z najlepszych w całym mieście, lecz także o to, że wprowadził się tam Victor Matrick, świrnięty dyrektor naczelny całego koncernu Splatch Verner. Najwidoczniej Comstock musiał mieszkać tam, gdzie on. Podczas dzisiejszej prezentacji wciąż zadawał pytania dotyczące apartamentu Matricka – chciał znać jego położenie względem 9B, rozmiary, pytał nawet, kto zajmował się dekoracją wnętrz. Jakie to typowe i zarazem żałosne, myślała Brenda. Ci bogaci, potężni mężczyźni, którzy powinni być ponad wszystkim, w swoich wyborach prawie zawsze pozwalają sobą kierować swojemu malutkiemu ego.

Nie dalej niż kilka przecznic na południe, w budynku na rogu Piątej Alei i Siedemdziesiątej Ulicy, Mimi Kilroy wsiadła do małej, prywatnej windy, która obsługiwała apartament należący do niej i George'a. Pozdrowiła boya, który nacisnął za nią przycisk na parter, żeby nie musiała się przemęczać. W hollu dyżurowali dwaj portierzy. Kiedy skinęła im głową na powitanie, jeden z nich pospieszył, aby otworzyć przed nią ciężkie mosiężne drzwi.

– Samochód chyba jeszcze nie podjechał, pani Paxton – poinformował ją z wielkim przejęciem, jakby odczuwał prawdziwy ból na myśl, że Mimi może iść na piechotę.

– Dziś nie jadę samochodem, Jesus. Czeka na mnie to cudo. – Wskazała dziwaczny wehikuł zaparkowany na krawężniku. Składał się on z rikszy przyczepionej z tyłu do roweru. Na siodełku siedział żylasty młodzieniec w baseballówce.

– To nie wygląda bezpiecznie, pani Paxton – zauważył Jesus, na co Mimi się roześmiała.

– Wiesz, że mnie nie może przydarzyć się nic złego.

Wyszła na ulicę, ciesząc się pięknym dniem. Piąta Aleja należy do najcudowniejszych miejsc pod słońcem i nigdy się nie zmienia – jest jedną z niewielu rzeczy, na których można polegać. Zastanowiło ją, jak to możliwe, że miejska ulica może znaczyć dla człowieka więcej niż rodzina lub przyjaciele. Prawda była taka, że to życie nauczyło Mimi czerpać radość, skąd tylko się da; bardzo często zdarza się bowiem, że rzeczy zachwalane przez innych wcale nie dają nam szczęścia.

Wsiadła do ekstrawaganckiego pojazdu, który był pomalowany na żółto, aby zwracać uwagę potencjalnych klientów z grupy docelowej, czyli turystów. Założyła nogę na nogę i wygładziła na kolanach luźną spódnicę z delikatnego tweedu. Na stopach miała beżowe zamszowe buty – kompletnie niepraktyczne, ale zabójczo drogie, co tłumaczyło wszystko. Rikszarz skinął jej głową i włączył się do ruchu. Płynęli dostojnie Piątą Aleją; Mimi zdecydowała się sprawdzić, jaki ma dziś nastrój.

Uznała, że tego dnia jest szczęśliwa. Skończyła już czterdzieści dwa lata i ostatnio jej samopoczucie zaczęło przybierać wyłącznie dwie formy: czarnej depresji lub wariackiego szczęścia. Kiedy ogarniało ją szczęście, czuła się znów jak osiemnastolatka, która wszystko ma przed sobą i może spełnić każdą fantazję, na przykład opanować parę akordów na gitarze elektrycznej, założyć babską formację rockową i śpiewać piosenki dla tysięcy fanów. Kiedy dopadała ją depresja, czuła się staro, wydawało jej się, że niczego w życiu nie osiągnęła, nachodziły ją obawy, że wkrótce stanie się zupełnie nieatrakcyjna i już nigdy żaden facet nie będzie chciał się z nią przespać, aż w końcu przekwitnie i jej łono wyschnie na wiór. Już teraz zdarzały się wstydliwe problemy z nawilżeniem pochwy, szczególnie w łóżku z George'em. Ale George i tak od około roku stracił ochotę na seks z Mimi. Podejrzewała, że jak większość znanych jej małżonków znalazł sobie kogoś na boku, ale nie dbała o to, dopóki zachowywał dyskrecję.

Jeszcze kilka lat temu wystrzegałaby się takich myśli jak ognia. Jej ojciec miał kochanki (zdaje się, że do tej pory). Mimi przez długi czas patrzyła, jak matka, radosna i pełna życia kobieta, powoli ugina się pod ciężarem żalu i nieszczęścia. Jako nastolatka miała do matki pretensję, że nigdy nie protestuje, kiedy ojca nie ma w domu na noc, ona jednak dawała jasno do zrozumienia, że nie chce rozmawiać na ten temat i dodawała: „Nigdy nie usłyszysz ode mnie słowa krytyki pod adresem twojego ojca". Te słowa prześladowały Mimi całymi latami. Doszła do wniosku, że to mógł być jeden z powodów jej buntu, który rozpoczął się, kiedy skończyła dwadzieścia lat. Ten niespokojny okres trwał aż do trzydziestki; nie chciała się ustatkować, wyjść za mąż, nie chciała „dojść do czegoś". W głębi duszy jednak podobała jej się idea ofiary, którą poniosła jej matka. Podziwiała ją i często zastanawiała się, czy sama byłaby do tego zdolna. Nagle uświadomiła sobie z rozbawieniem, że przecież jej małżeństwo z George'em wygląda dokładnie tak samo: rezygnacja z osobistych upodobań na rzecz czegoś, co wydawało się większym dobrem.