Выбрать главу

Te same słowa usłyszała od niego przy oświadczynach, tydzień po wspólnym wypadzie na Błock Island. Teraz do ślubu pozostało już tylko pięć dni; gdyby dostrzegła u niego choć cień wahania, obawy czy irytacji, miała jeszcze czas się wycofać.

Ale nic takiego nie dał po sobie poznać. W końcu nie na darmo był dyrektorem w Splatch Verner.

Leżąc na swoim łóżku w apartamencie hotelu Lowell i przyglądając się pierścionkowi zaręczynowemu (to była zabawa: kupili go w salonie Harry'ego Winstona w przeddzień wyjazdu do Toskanii), Janey wspominała dzień ich ślubu. Wszelki strach zniknął. Zarówno ją, jak i jego ogarnął szalony entuzjazm – kochali się rano, nie wstając z łóżka, a potem pili całymi butelkami wspaniałego szampana, sprowadzonego przez Seldena z Paryża. Wskoczyli do wyłożonego czarnymi płytkami basenu i pływali tam i z powrotem, rozkoszując się ciepłą wodą. Nie docierało do nich jeszcze, że za parę godzin biorą ślub. Ubrali się razem; ona w białą suknię od Valentina (kosztowała sześć tysięcy dolarów, choć była z kolekcji szytej seryjnie), on miał na tę okazję garnitur od Ralpha Laurena w kolorze złamanej bieli, a do niego różową koszulę. Gdy go tak zobaczyła, dziwiła się własnym wcześniejszym obiekcjom, bo nagle wydał jej się najpiękniejszym mężczyzną na świecie. Każdy musi to przyznać, pomyślała w szalonym uniesieniu.

Na ślubie mieli tylko czworo gości. Był to swoisty rekord. Wciąż jeszcze byli z niego dumni, jak również z tego, że gdyby przypadkiem kilkoro znajomych nie spędzało urlopu w Toskanii, to na ich ślub nie przyszedłby nikt. A tak zjawił się Harold Vane ze swoją ostatnią dziewczyną Mariah, wydawcą nowego czasopisma o zakupach (Mariah była w wieku Janey i wciąż jej powtarzała: „Jakie ty masz szczęście!") oraz Ross Jared, znajomy Seldena ze Splatch Verner, z żoną Constance, tancerką baletu. Ross był dyrektorem oddziału internetowego, Constance zaś wydała się Janey mała jak dziecko. Miała około stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu, ciemne włosy i ważyła najwyżej czterdzieści pięć kilogramów. Powiedziała tylko kilka słów, za to tak się upiła, że biegała po trawniku w podskokach, podobna do wróżki z bajki.

Ślub odbył się na rozległym dziedzińcu domu, w którym mieszkali. Selden znów dokonał małego cudu: wszędzie wisiały girlandy kwiatów. Zapowiedzi ogłosił katolicki ksiądz (Selden twierdził, że czuje przywiązanie do tej religii, bo jego babka była Włoszką), a sam obrządek odprawiono w języku włoskim. Janey nic a nic nie rozumiała, oprócz tych części, w których występowało jej nazwisko oraz kiedy miała powiedzieć „tak".

Po ceremonii ktoś włączył płytę z kawałkami Grateful Dead i Allman Brothers Band. Rozpoczęły się dzikie tańce. Harold Vane co chwila powtarzał:

– To jest to! W życiu nie byłem na fajniejszym ślubie.

A Janey była pewna, że strach już nie wróci.

A jednak wrócił. Bywały chwile, kiedy wręcz gardziła mężem, kiedy nienawidziła go tak, jak żadnego mężczyzny w swoim życiu. Była skazana na niego i jego irytujące cechy. Potrafił na przykład przez godzinę guzdrać się z wyjściem z mieszkania, sprawdzając po trzy razy, czy zabrał klucze i portfel. Kiedy na ulicy dzwoniła mu komórka, zatrzymywał się na środku chodnika, a ona musiała czekać pięć minut albo dłużej, a jeśli próbowała zwrócić mu uwagę, niekulturalnym gestem nakazywał jej milczenie. Poza tym miał coraz większy brzuch, płaski obwisły tyłek, a jego penis… Janey nie miała konkretnych zastrzeżeń do jego rozmiaru, ale co by to komu szkodziło, gdyby był odrobinę większy. W gruncie rzeczy chodziło jednak o to, że małżeństwo odebrało jej wszelkie perspektywy. Kiedy ogarniały ją te czarne myśli, żałowała, że nie sięgnęła wyżej.

Jej urojone niezadowolenie rodziło się z faktu, że Selden Rose był tylko miłym facetem z Chicago, który wspiął się na wysoki stołek. Nie miał olśniewającej osobowości ani też żadnego twórczego talentu, dzięki któremu wyróżniałby się z tłumu. Nie pochodził z wybitnej rodziny, choć Janey wiedziała, że jego ojciec był prawnikiem, a matka pracowała w gazecie. Nie był nawet „rekinem", jak Comstock Dibble albo George Paxton. Krótko mówiąc, Selden stanowił przykład amerykańskiego przeciętniaka z wyższej warstwy klasy średniej. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że korzenie Janey, od których starała się odciąć już jako nastolatka, były identyczne.

Dopóki nie wyszła za mąż, mogła wyobrażać sobie, że poślubi jakiegoś Europejczyka szlachetnej krwi, gwiazdora filmowego albo znanego malarza bądź pisarza. Widziała się u boku kogoś wyjątkowego, kogoś, kto każdą chwilą swojego życia wybija się z bagna pospolitości. Wychodząc za Seldena Rose'a, odebrała sobie tę szansę raz na zawsze.

Cóż, może nie na zawsze… Selden nieraz jej powtarzał, że nie sposób przewidzieć, czy małżeństwo będzie udane, tak jak nie można przewidzieć przyszłości. Nieistotne, czy małżonkowie znają się od pięciu lat czy od pięciu minut – ważne jest, żeby mieć odwagę się zaangażować, a potem brać to, co życie przyniesie.

Usłyszała telefon; dwa krótkie sygnały oznaczały, że dzwoni portier z dołu. Podniosła słuchawkę, wiedząc, że przyszła Mimi. Ależ ze mnie idiotka, pomyślała, zeskakując z łóżka. Dookoła leżały jej trofea z zakupów w Mediolanie – sukienki, buty, torebki, nawet rękawiczki. Przypomniała sobie, z jaką radością kochany Selden płacił za to wszystko. Oczywiście, jak większość mężczyzn wydziwiał na ceny; szczególnie zbulwersowała go prosta bluzka z golfem, bez pleców i rękawów, która dawała się złożyć w mały kwadracik centymetrowej grubości („Pięćset dolarów za szmatkę, której nie starczyłoby na pieluchę?"), ale błyski w jego oczach świadczyły dobitnie, że strojenie młodej, pięknej żony sprawia mu nie lada przyjemność. A ona lubiła sprawiać mu przyjemność…

Gdyby tylko zechciał od czasu do czasu dać mi święty spokój, pomyślała, grzebiąc w otwartej walizce w poszukiwaniu tej bluzki z golfem. Nie odstępuje mnie na krok, nie spuszcza ze mnie oczu, jakby nie chciał uronić żadnego mojego gestu. Nie dalej jak dziś rano, po tym, jak zrobiła mu dobrze (przynajmniej w tej dziedzinie nie był zbytnio wymagający), siedzieli przy kawie i czytali gazety. Nagłe Selden odstawił filiżankę. W momencie kiedy odwracała stronę, Janey zauważyła, że gapi się na jej palce. Spojrzała na niego ostro, a on zaśmiał się z zakłopotaniem i uraczył ją tym głupim uśmiechem, od którego robiło jej się słabo. Gdyby tylko potrafiła oduczyć go takich grymasów!

– Masz piękne dłonie… – powiedział, ujmując ją za rękę. Pochylił się i pocałował koniuszki jej palców, tak jak się całuje małego ptaszka tulonego w dłoniach.

Nie mogła nic zrobić, bo nie chciała ranić jego uczuć, ale czuła, jak łzy frustracji napływają jej do oczu.

– Przestań – poprosiła. – Znów mam obgryzione paznokcie…

Ktoś zadzwonił do drzwi. Janey podbiegła i otworzyła je na oścież.

– Witam panią żonę. – Mimi weszła do środka. – Miło cię znów widzieć.

– Jestem taka szczęśliwa – powiedziała Janey. Wszystkie pretensje do Seldena nagle zniknęły, gdy uświadomiła sobie jeden fakt: teraz ona i Mimi są równe… Ale na głos powiedziała tylko: – Wejdź. Przepraszam za bałagan, ale dopiero wróciliśmy i pokojówki nie zdążyły posprzątać…

– Nie musisz się spieszyć – rzekła Mimi, wchodząc do salonu. – Nie zaczną beze mnie; za dużo forsy zostawiam u Oskara… Zabawne, że mieszkacie tutaj po ślubie. Wiesz chyba, że u Lowella zatrzymują się głównie faceci rozwodzący się z żonami.

– Jasne, że wiem – powiedziała Janey. Była tutaj już kilka razy. Wymieniły rozbawione, znaczące spojrzenia. Janey i Mimi łączyło coś równie mocnego jak więzy długoletniej przyjaźni: porozumienie dwóch pięknych kobiet, które mają za sobą podobne doświadczenia życiowe.