Выбрать главу

Kilka minut później siedziały już w rikszy, gawędząc w najlepsze. Pojazd przejechał Piątą Aleją na Czterdziestą Drugą Ulicę, gdzie stały wielkie białe namioty cyrkowe, w których odbywały się pokazy mody. Wszystkie głowy odwróciły się w ich kierunku; świadomość tego, że skupiły powszechną uwagę, dodała jeszcze żaru ich konwersacji. Riksza zatrzymała się przed wejściem. Oblegający je tłumnie fotografowie wycelowali obiektywy.

– Będzie jazda – mruknął jeden z nich.

– Co to za babki?

– Janey Wilcox, modelka Victoria's Secret, i Mimi Kilroy, dama z towarzystwa – syknął ktoś.

– Znaczy się snobki.

– Ale trzymają się w biznesie od lat.

– Podstarzałe snobki.

– Janey! Mimi! Spójrzcie tutaj! – posypały się prośby.

– Janey, jak tam po ślubie?

– Pokaż obrączkę! – zawołał ktoś.

– Obrączkę! Obrączkę!

Janey uniosła lewą dłoń.

– Powiedz mi, jaki naprawdę jest Selden? – Mimi objęła ją w pasie i przyciągnęła do siebie. – Szalona miłość?

– Kiedy wracaliśmy do Nowego Jorku, w samolocie powiedział mi coś wspaniałego – odparła Janey. – Wziął mnie za rękę i ze śmiertelną powagą oświadczył: „Janey, będziemy rządzić tym miastem".

Obie uśmiechnęły się do zdjęcia.

Rozdział 7

W czwartek, trzy dni później, Patty Wilcox obudziła się rano, wstała, poszła do łazienki i stwierdziła, że znów ma okres.

Niech to jasna cholera, pomyślała. Ale właściwie mogła się tego spodziewać. Przez całe lato Digger nieprzerwanie koncertował. W ciągu ostatnich dwóch tygodni widziała go tylko raz, w jaki więc sposób miała zajść w ciążę? Z drugiej strony miała zaledwie dwadzieścia osiem lat, a o dziecko starali się już od sześciu miesięcy. Zaczynała poważnie myśleć, że coś z nią może być nie tak. Pół roku to dość czasu. Poza tą jedną rzeczą wszystko jej się udawało – co prawda wyłącznie dzięki ciężkiej pracy.

Zakładając tampon, przypomniała sobie o psie. Rozmawiała o tym z Diggerem, kiedy ostatni raz był w domu.

– Jeśli w tym miesiącu nie zajdę w ciążę, a nawet jeśli zajdę, to kupimy szczeniaka. Nazwiemy go Kruszek albo Kruszynka. Ładnie, prawda?

– Kruszek? Podoba mi się. – Kiwnął głową, z ustami pełnymi pizzy.

– Nie musi być duży. – Stanęła nad nim, ciągnąc go za włosy, aby odchylił głowę i spojrzał na nią swoimi olśniewającymi zielonymi oczami. – Ale będzie miał osobowość. Na przykład spodoba mu się, kiedy przebierzemy go w kostium i zabierzemy na paradę Halloween.

Digger objął ją wtedy za szyję i posadził sobie na kolanach. Zaczęli się całować jak nastolatki. Trwało to kilka minut.

– Lubisz się macać – powiedziała, łapiąc oddech.

– Wiem – odparł. – Chyba zapomniałem dorosnąć.

Wybuchnęli śmiechem. To był ich ulubiony żart; zrodził się na trzeciej randce, kiedy Digger po przyjściu do jej mieszkania natychmiast rzucił się na nią i przez dobrą godzinę nie chciał puścić. Było to dwa lata temu; tej nocy oboje zrozumieli, że między nimi zanosi się na coś bardzo poważnego.

– Widzę, że podoba ci się pomysł z psem – rzekła Patty.

– Tak. – Potarł policzkiem o jej policzek. – Bardzo cię kocham.

– Ja ciebie też – odpowiedziała. – Gdybyś umarł, ja też musiałabym umrzeć, żeby spotkać się z tobą w niebie.

– Skąd wiesz, że pójdę do nieba? – Roześmiał się.

– Po prostu wiem.

Dzisiaj zatem jest dzień pod znakiem psa, pomyślała Patty, wciągając majtki. Nareszcie jakaś atrakcja. Ostatnio Patty czuła się nikomu niepotrzebna. Chciała coś zrobić, czegoś dokonać, ale strach, że w tym świecie nic nie może się udać, wiązał jej ręce, a poza tym najzwyczajniej nie miała pomysłu na to, czym mogłaby się zająć.

Włożyła wojskowe biodrówki i koszulkę zamówioną z katalogu Abercombie & Firch. Lubiła ten styl, ten demokratyczny mundur jej pokolenia, powszechnie dostępny i na każdą niemal kieszeń. Zjechała windą na dół i skinięciem głowy powitała Kenny'ego, małego człowieka o palcach poplamionych farbą drukarską. Kenny prowadził stoisko z gazetami i zawsze cieszył się na widok Diggera, ponieważ kiedy tylko był w mieście, codziennie kupował u Kenny'ego paczkę papierosów. Palił rzadko, ale, jak mówił, chciał, żeby facet miał co robić.

– Cześć, Kenny – powiedziała Patty. Kenny siedział obok stoiska na składanym krzesełku; potrafił tak sterczeć cały dzień.

– Pani mąż wraca niedługo? – zapytał.

– W przyszłym tygodniu. – Westchnęła. – Już nie mogę się doczekać.

Kenny kiwnął głową ze współczuciem, jakby znał z autopsji wszelkie troski, które mogą się stać udziałem człowieka.

Patty minęła biurko, przy którym siedział Sarouk, smutny Arab, który oficjalnie był portierem, ale faktycznie pełnił funkcję pracownika ochrony; nawet kiedy widział, że ktoś niesie ciężkie paczki albo torby z zakupami, nie ruszał się zza swojego biurka. Uśmiechał się tylko sympatycznie, dając do zrozumienia, że nie są mu obce problemy nowojorskiej klasy średniej, której nie stać na tragarzy.

– Dzień dobry, Sarouk – pozdrowiła go Patty, wychodząc na ulicę.

Patty i Digger mieszkali na Piątej Alei pod numerem 15, w starym, zniszczonym budynku koloru żółtawego, w którym niegdyś mieścił się hotel Washington Square. Ślady jego dawnej świetności zachowały się w postaci bogatych, złoconych fresków na suficie w hollu oraz marmurowej fasady od strony Piątej Alei, gdzie znajdowało się główne wejście, osłonięte złocistym daszkiem. Nikt już jednak nie używał tego wejścia. Lokatorzy byli milcząco zgodni co do tego, że dom stracił klasę i nie ma sensu udawać, że jest inaczej. Ściany w korytarzach pokryte były stiukami w niezdrowym zielonożółtym kolorze. Większość drzwi prowadziła do mikroskopijnych jedno – lub dwupokojowych mieszkań, gdzie klitki kuchenne były doczepione do największego pokoju. Dom był przepełniony, ale mimo to Patty tam się podobało. Uwielbiała te przeurocze starsze panie, które od lat zajmowały te same mieszkania i do tej pory płaciły czynsz (nie wiedziała ile, ale pewnie około czterystu dolarów miesięcznie za kawalerkę). Każda z tych pań potrafiła błysnąć jakimś ciekawym pomysłem: jedna malowała sobie paznokcie u nóg fioletowym lakierem fluorescencyjnym i zawsze miała na ręku małego pieska, który wyglądał jak wypchany lew z futrem wytartym od nadmiaru czułości. Inna pani, nie zważając na nic, chodziła w biodrówkach, koszulkach bez rękawów i butach na wysokich obcasach, jakby rzucając wyzwanie każdemu, kto chciałby choć słowem skomentować jej obwisłą skórę i sflaczałe mięśnie.

Dom był malowniczy, a jego mieszkańcy barwni. Żyli tam zarówno młodzi ludzie z branży rozrywkowej jak Patty i Digger (którzy zajmowali duży apartament w gotyckiej dobudówce na dachu), jak i zapracowani przedstawiciele klasy średniej, mieszkający we własnych pracowniach albo wynajmujący kawalerki. Byli oni albo młodzi i na fali, albo pomiędzy czterdziestką a sześćdziesiątką (Patty sądziła, że większość żyje sama) i pogodzeni już ze swoim losem, z faktem, że do niczego nie udało im się dojść, a następnym dużym wydarzeniem w ich życiu będzie prawdopodobnie rak. Niektórzy ci ludzie wyglądali na zmęczonych życiem, tymi samymi czynnościami wykonywanymi w nijakiej pracy; ich ubrania były zawsze czarne, przybrudzone i lekko wyciągnięte, jakby przez długi czas nosili żałobę. Zdarzali się jednak tacy, którzy mieli wyższy cel w życiu, jak jedna pani pracująca w Funduszu Pomocy Zwierzętom, bardzo żywa, radosna i do wszystkich nastawiona życzliwie. Jej drzwi były naprzeciwko windy; przystając na tym piętrze, zawsze słyszało się zza nich odgłosy ożywionej rozmowy. Patty przypominała sobie wtedy, że są na świecie dobrzy ludzie…