– To ty jesteś Patty Wilcox – rzekła ta druga. Była wyższa i postawniejsza niż jej towarzyszka i miała nienaturalnie rude – widać było, że farbowane – włosy. Ta niższa, ciemnowłosa, była całkiem ładna. Patty błyskawicznie zorientowała się, że ma przed sobą dziewczyny z Brooklynu albo z New Jersey, dla których przeprowadzka za rzekę na Manhattan oznacza odskocznię do kariery. Na pierwszy rzut oka było jasne, że za główny swój atut ciemnowłosa uważa własny wygląd; miała na sobie obcisłą bluzkę w kwiaty, przez którą wyraźnie prześwitywał koronkowy, wypychający biust stanik.
– Przepraszam – powiedziała Patty – ale my się chyba nie znamy.
– Ty nas nie znasz, ale my znamy ciebie – odparła ruda. To ona zdawała się dowodzić tym duetem; brunetka patrzyła na Patty takim wzrokiem, jakby przy niej Patty należała do podludzi.
– Chodzi o Diggera – powiedziała.
Patty poczuła ulgę. Fanki. Dwie lekko odjechane wielbicielki, które jakimś sposobem zdobyły ich adres i chcą poznać Diggera. To się zdarza; w takich sytuacjach najlepiej być uprzejmym i jak najszybciej się wymknąć. Patty się uśmiechnęła.
– W tej sprawie powinnyście zadzwonić do jego wydawcy. Trzeba porozmawiać z kimś z działu reklamy…
Dziewczyny spojrzały po sobie. W ich zachowaniu było coś niepokojącego. Patty poczuła nagły strach.
– Nie chcemy reklamy – rzekła ciemnowłosa.
– Ale i tak będziemy ją miały – dodała ruda. – Dzwonili już dziennikarze z pisma „Star"…
– Bardzo mi przykro – przerwała jej Patty – Jestem umówiona. Muszę iść… – Suczka wyślizgiwała jej się z rąk. Ze swoim wielkim brzuchem i krótkimi nóżkami była jak mała foka.
Ruda zbliżyła się o krok.
– Powinnaś nas wysłuchać. Marielle specjalnie wzięła dzień urlopu.
– Przykro mi – powiedziała Patty – ale nie mogę wam pomóc.
– Nie chcemy twojej pomocy – odezwała się Marielle.
– Marielle zostanie wielką gwiazdą, jak J. Lo – oznajmiła ruda.
– Chcę postąpić uczciwie. Ja i Sandy omówiłyśmy to dokładnie i doszłyśmy do wniosku, że powinnaś dowiedzieć się pierwsza – oznajmiła Marielle.
– O czym?! – krzyknęła Patty.
– Lepiej będzie, jak oswoisz się z myślą, że od dzisiaj musisz dzielić się mężem – poinformowała ją Sandy. – Marielle jest w ciąży z Diggerem.
– Co tam u Patty? – zapytał Selden mimochodem.
– Nie odbiera telefonów – powiedziała Janey. – Może poleciała do Europy zobaczyć się z Diggerem?
Był czwartkowy wieczór, oboje szykowali się więc do wyjścia na ceremonię wręczenia nagród za działalność humanitarną, przyznawanych przez burmistrza ludziom mody. Janey siedziała przy toaletce w sypialni. Zajmowały się nią dwie pomocnice: śliczna Azjatka – wizażystka, oraz stylistka, która właśnie ułożyła na łóżku trzy wieczorowe suknie. Znajdująca się w samym środku tego małego cyklonu Janey spoglądała na Seldena wzrokiem pełnym czułości. Podobała się sobie w tej nowej roli żony, która szykuje się razem z mężem na wspaniałe przyjęcie.
– Na pewno wcześniej czy później się odezwie. – Selden z zażenowaniem otwierał kolejne szuflady, szukając czarnej muszki. Czuł się nieco skrępowany, ponieważ musiał się ubierać w towarzystwie trzech kobiet ogarniętych szaleństwem przygotowań do wyjścia.
– Barbaro – odezwała się Janey – włożę te błękitną suknię Luca Luca, a do tego futro. Czerń już się opatrzyła, nie uważasz? Czarne ubrania kupują sekretarki, bo na nic innego ich nie stać. Ale żeby nosić kolory, trzeba znać się na rzeczy…
– Święta prawda – przytaknęła wizażystka.
– Myślałem, że czerń to nie jest kolor. – Selden schylił się, żeby pocałować żonę w policzek, ale ona odwróciła głowę i musnął tylko ustami jej włosy.
– Nie teraz, kochanie – poprosiła. – Makijaż…
– Czy to znaczy, że przez cały wieczór nie mogę cię całować? – zapytał.
– Nie może pan – potwierdziła wizażystka z okrutną szczerością.
– Mąż nie do końca jeszcze rozumie, co to jest życie towarzyskie w Nowym Jorku. – Janey się zaśmiała.
Selden nagle poczuł, że musi się napić. Poszedł do salonu.
Wrzucił do szklanki trzy kostki lodu i dolał wódki na półtora palca. Dopiero czwartek, a już miał dość przyjęć. W tym tygodniu pojawili się na ośmiu imprezach. Dziś, zdaniem Janey, był „spokojny wieczór", bo wybierali się tylko w jedno miejsce. Do tego te nieustanne przygotowania, godziny spędzone u fryzjera i kosmetyczki, przymiarki strojów u projektantów mody, wypożyczanie kreacji, zamawianie limuzyn, tłumy posłańców… I po co to wszystko? Wydawało się, że chodzi tylko o to, żeby zobaczyć swoje zdjęcie w niedzielnym wydaniu „New York Post" lub w dziale towarzyskim „Vogue'a". Selden nie widział w tym sensu, ale nie chciał psuć Janey zabawy. Kiedy wychodzili razem, jaśniała blaskiem, którego brakło jej wtedy w Toskanii… Z sąsiedniego pokoju dobiegł go perlisty śmiech żony.
– Pani mąż jest cudowny – mówiła stylistka.
– Prawda? – zgodziła się Janey. – Dobrego sobie ustrzeliłam.
Selden westchnął. Kiedy tylko wrócili z podróży poślubnej, Janey rzuciła się na podbój Nowego Jorku. Jej zapał przypominał uniesienie zdobywcy ośmiotysięczników, a mąż wydawał się znaczyć dla niej tyle, co Szerpa przewodnik, z tą różnicą, że wystrojony w muszkę i pas do smokingu. Selden pocieszał się myślą, że to nie może trwać długo; życie towarzyskie musi ją kiedyś zmęczyć, a wtedy zacznie myśleć o ustatkowaniu się, o dzieciach… Rozmawiali o kupnie mieszkania w okolicy, na Piątej Alei albo na Park Avenue, ale Seldenowi przyszło teraz na myśl, że może lepiej osiedlić się na przedmieściu, w Greenwich albo Katonah – on przecież nie musi mieszkać w mieście, zresztą nie wyobrażał sobie, jak można wychowywać tutaj dzieci.
Z zamyślenia wyrwało go triumfalne „no i jak?". Janey stała w drzwiach sypialni. W prostej, odkrywającej ramiona sukni wyglądała olśniewająco; jej skóra zachowała jeszcze ślad złotej letniej opalenizny, a błękit materiału podkreślał kolor oczu, sprawiając, że lśniły niczym szafiry… Włosy miała częściowo upięte, a długie loki spływały na kark. Był to styl z lat siedemdziesiątych; Selden przypomniał sobie, że Janey opowiadała mu o powrocie tej mody. Od razu wybaczył jej wszystko.
– Wyglądasz prześlicznie – szepnął jej do ucha, czując nagły przypływ zadowolenia z faktu, że wychodzą. Znów wiedział, kim jest i jakie miejsce zajmuje w tym świecie: jest człowiekiem sukcesu i mężem pięknej żony. Każdy facet tego pragnie. Także dla niego był to zawsze szczyt marzeń.
Kiedy zjeżdżali windą, Selden wziął Janey za rękę i przytulił do siebie. Specjalnie uważał, żeby nie rozmazać makijażu, ale i tak poczuł jej nagłe napięcie.
– Wyglądasz cudownie – powtórzył.
– Och, kochanie – westchnęła. – Dziękuję.
W windzie było lustro. Przejrzała się w nim krytycznym okiem, ale z widocznym zadowoleniem. Sięgnęła do szyi.
– Przydałoby mi się trochę biżuterii.
– Niepotrzebna ci biżuteria – szepnął, mając na myśli, że żadne klejnoty nie dorównują jej pięknością.
– Oczywiście, że potrzebna. – Celowo zignorowała podtekst. – Mogłam pożyczyć coś u Harry'ego Winstona, ale oni często wysyłają ochroniarzy do pilnowania swoich fantów. Pewnie by ci się to nie spodobało?
– Masz rację. – Zaśmiał się. – I tak muszę się tobą dzielić z całym miastem…
Wydało mu się, że zauważył u niej grymas zniecierpliwienia, ale w tej chwili otworzyły się drzwi windy. Janey gładko weszła w rolę radosnej, kochającej żony. Wzięła Seldena za rękę i razem poszli do czekającej na nich limuzyny. Kiedy już siedzieli w środku, powiedziała: