– W porządku. – Janey nie miała wyjścia.
– Wybieracie się dokądś wieczorem? – Mimi dopięła swego i nie chciała dłużej rozmawiać o Zizim; w dalszym ciągu podejrzewała, że Janey miała wtedy na niego oko.
– Znajomi Seldena ze Splatch Verner wydają kolację. – Janey przewróciła oczami. – W Greenwich. Taki kawał drogi! Aż do Connecticut!
– Straszne… – szepnęła Mimi.
– Poznam tam żony innych dyrektorów.
– Zrobisz niesamowite wrażenie i wszystkie będą zazdrosne.
Samochód zatrzymał się na rogu Sześćdziesiątej Trzeciej i Madison. Janey wysiadła.
– Pa, kochana.
– Pa – powiedziała Mimi. – Zadzwoń jutro i opowiedz, jak było.
– Oczywiście – obiecała Janey.
Limuzyna ruszyła. Janey rozejrzała się dookoła z uczuciem ulgi. Nareszcie jakaś przyzwoita okolica.
W drodze do hotelu Lowell minęła eleganckie francuskie bistro. Przed lokalem była rozpięta zielona markiza, pod którą siedziało kilku przystojnych Europejczyków. Wyróżniali się strojem typowym dla bogatych gości zza oceanu: wszyscy mieli na sobie dżinsy, włoskie półbuty i drogie sportowe kurtki. Christian, właściciel lokalu, stał na ulicy i palił papierosa. Był to człowiek średniego wzrostu, o twarzy gwiazdora filmowego. Na widok Janey uśmiechnął się szeroko i rozłożył ramiona.
– Nareszcie znów panią widzę! – wykrzyknął. – Wyszła pani za mąż i ślad po pani zaginął. – Chwycił ją za rękę, robiąc błazeńskie miny. – Proszę pokazać obrączkę! Ach, przepiękna! – Spojrzał na Janey z szacunkiem.
– Mam wspaniałego męża – oznajmiła.
– To on ma szczęście, nie pani. – Christian machnął ręką. – Nie wolno o tym zapominać!
Janey uśmiechnęła się do niego i poszła dalej. Jak na koniec września dzień był bardzo ciepły, dwadzieścia jeden stopni. Pogrążyła się w myślach. W życiu układało jej się świetnie; na pewno lepiej niż Patty, którą zdradził mąż, i Mimi, która musiała uprawiać seks pozamałżeński, bo George był po prostu odstręczający. Mąż Janey był natomiast szaleńczo w niej zakochany, a seks z nim przynajmniej nie sprawiał przykrości. Nareszcie mam twardy grunt pod stopami, pomyślała, wchodząc do hollu hotelu Lowell.
W jednej chwili cała jej złudna pewność siebie legła w gruzach.
– Pani Rose – szepnął portier – czeka tu na panią jakiś człowiek. – Jego mina świadczyła dobitnie, że tacy ludzie nie są tu mile widziani.
Janey dostrzegła, że na jednym z krzeseł stojących w małej wnęce na korytarzu siedzi mężczyzna o skrzywionej, krostowatej twarzy. Wstał, kiedy się zbliżyła.
– Janey Wilcox? – zapytał. Był wystrojony – Janey miała wrażenie, że to specjalnie na tę okazję – w beżowy garnitur sportowy z syntetycznej tkaniny, z obszyciem w poprzek piersi i wokół klap.
– Słucham? – Udała, że się spieszy, żeby ukryć nagły strach, który ją ogarnął.
– Mam dla pani list. Musi pani pokwitować odbiór.
– List? Od kogo? – zapytała podejrzliwie.
– Od wytwórni Parador Pictures.
Zmrużyła oczy, próbując wymyślić jakiś sposób, żeby nie przyjąć listu.
– A jeśli nie pokwituję? – zapytała wyzywająco.
– Zrobi pani, jak uważa – odparł posłaniec. – Ale jeśli nie będzie pokwitowania, wrócę tu jutro. Pojutrze też.
Janey obejrzała się. Portier i boy hotelowy śledzili ich kątem oka. Jeśli zrobi teraz awanturę temu facetowi, zaczną się plotki, które wcześniej czy później dotrą do Seldena. Wzięła od nieznajomego długopis, złożyła podpis i szybko schowała list do torebki.
– Czy wszystko w porządku, pani Rose? – zapytał portier.
– Tak. – Uśmiechnęła się.
Nic nie jest w porządku, myślała, jadąc windą na swoje piętro. Otworzyła drzwi i wpadła do pokoju. Wyjęła list, rzuciła torebkę na krzesło i rozerwała kopertę. Treść była znajoma: kolejne wezwanie do zwrotu trzydziestu tysięcy Paradorowi. Co za czelność! Comstock kupuje mieszkanie za dziesięć milionów, a od niej wyciąga jakieś grosze…
Ściśle rzecz biorąc, Janey miała pieniądze na koncie, ale nic ponadto. Założyła konto piętnaście lat temu, kiedy wróciła pierwszy raz z Europy, gdzie pracowała jako „modelka", i od tego czasu odkładała na nie każdego dolara, jakiego udało jej się zaoszczędzić. Wiedziała, że przyszłość jest niepewna, a te pieniądze pewnego dnia mogą być jej ostatnią deską ratunku. To nieuczciwe, żeby taki bogacz jak Comstock Dibble chciał jej odebrać choćby centa. Przecież zarobiła te trzydzieści kawałków! Zaczęła pisać scenariusz, a oprócz tego dogadzała Comstockowi, jak tylko chciał…
Myśl! – rozkazała sobie Janey, miotając się po salonie. Trzeba rozwiązać problem raz na zawsze. Nawet jeśli Comstock dostanie swoje pieniądze, nie ma gwarancji, że się odczepi – na pewno zdoła znaleźć inną wymówkę, żeby tylko nie dać Janey spokoju. Chciałabym być mężczyzną, pomyślała. Faceci pokroju Dibble'a mieli swój niepisany kodeks: nie zadzierali z nikim, kogo było stać na równie drogich adwokatów.
Janey siedziała za biurkiem, bębniąc palcami po obitej skórą poręczy fotela. Zycie czasem stawia kobietę w sytuacji, z którą nie może sobie ona poradzić na własną rękę. Samotna walka z Comstockiem byłaby głupotą. W przeszłości Janey nieraz posługiwała się mężczyznami, aby rozwiązywać swoje problemy; miała rozległe doświadczenie w sztuce manipulacji. Wiedziała, że także teraz wystarczy tylko znaleźć odpowiedniego faceta do tej roboty.
Zadzwonił telefon, ale nie odebrała go. Zdecydowała ostatecznie, że musi znaleźć mężczyznę równie bogatego i wpływowego jak Comstock – albo nawet bardziej. Selden nie wchodził w grę. Harold Vane? W zasadzie Janey była także jego dłużniczką; pożyczyła od niego zbyt duże sumy, żeby teraz zechciał jej pomóc. Potrzebny jej ktoś nieświadomy szczegółów jej burzliwej przeszłości, ktoś, kto uwierzy, że została skrzywdzona i wykorzystana. Z tym nie powinno być kłopotu: przecież naprawdę została wykorzystana!
Problem stanowił fakt, że zapłatą za taką pomoc zazwyczaj był seks, a Janey była teraz mężatką. Zamknęła oczy i przyłożyła zaciśnięte pięści do czoła. W gruncie rzeczy nie robiło to wielkiej różnicy. Jeśli Selden dowie się czegokolwiek, choćby tylko o tych pieniądzach, zacznie ją wypytywać i w końcu odkryje, że Janey była kochanką Dibble'a, i to przez cały sezon! Zaczęła żałować, że nie powiedziała mężowi całej prawdy, ale przecież to nie była jej wina; to on wytworzył wtedy taką ciężką atmosferę… Teraz już za późno. Trzeba znaleźć kogoś, kto nienawidzi Comstocka równie mocno jak ona. Janey odsunęła pięści od czoła i rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu inspiracji.
Wpadł jej w oko plik zaproszeń leżących na gzymsie kominka. Ogarnęła ją wściekłość. Wstała z fotela i przeszła przez pokój. Za nic w świecie, przysięgła sobie, nie powróci do dawnego życia. Nie będzie więcej uganiać się po bankietach, rozpaczliwie poszukując „znajomości", nie będzie przyklejać się do ludzi, których nie może znieść; nigdy więcej nie zrobi dobrze facetowi, który przy następnym spotkaniu uda, że jej nie zna. Do tego dochodził jeszcze ciągły niedostatek pieniędzy i ten podskórny strach, co się stanie za kilka lat, kiedy przygaśnie uroda, jej jedyny atut…
Krzyknęła rozdzierająco i zmiotła wszystkie zaproszenia na podłogę. Do jej stóp upadł duży, składany bilet wizytowy z wytłaczanymi literami; było to zaproszenie na galę zimową w New York City Ballet. Mimi była przewodniczącą komitetu organizacyjnego i poprosiła Janey, żeby zechciała towarzyszyć jej i George'owi…
George! To była złota myśl. Janey spojrzała na rozrzucone na podłodze zaproszenia i zawstydziła się jak małe dziecko, które w przypływie gniewu zniszczyło ulubioną zabawkę. Zebrała starannie wszystkie koperty i odłożyła je na miejsce. Następnie podniosła słuchawkę i zadzwoniła do George'a.