Przez chwilę w jego spojrzeniu błysnęła obawa; zaczął podejrzewać, że Janey oszalała z wściekłości. Nie spuszczając z niej wzroku, położył spódnicę na kanapie.
– Nie ubieraj się, skoro nie chcesz. Zmuszać cię nie będę – powiedział – ale ja wychodzę. Jestem umówiony.
– Z Mimi? – Prawie wypluła te słowa.
– Z Haroldem Vane'em – odparł. – Musimy obgadać sprawę koni.
– Koni! – zadrwiła bezlitośnie. – Więc to jest twój problem. Wolisz konie od kobiet…
– Bywa, że tak. – Zmierzył ją wzrokiem i wyszedł do sypialni.
W głębi duszy słyszała nikły głos rozsądku, każący jej przywołać resztki godności osobistej, ubrać się i wyjść. Ale było już za późno. Janey osiągnęła ten irracjonalny stan emocjonalny, kiedy była gotowa na poniżenie i poświęcenie kobiecej dumy i szacunku do samej siebie, bo zaczęło jej się wydawać, że jeśli to zrobi, to Zizi ją pokocha. Dawno temu, kiedy miała zaledwie dwadzieścia lat, spotykała się przez pewien czas z bogatym chłopakiem, który rzucił ją bez żadnego wytłumaczenia po tym, jak przypadkiem wpadli w restauracji na jego rodziców. Niedługo potem rozpoznała na ulicy jego jeepa, zaparkowanego przed klubem Conscience Point Inn w Hamptons i w akcie ślepej zemsty opryskała jego siedzenia błotem. Jak się można było spodziewać, chłopak nazwał ją wariatką, ale ona chciała tylko, żeby wytłumaczył swoje zachowanie. Słyszała, że podobno dotarły do niego niepochlebne plotki na temat jej przeszłości; niepewność doprowadzała ją do szaleństwa, budziła pragnienie zemsty…
To samo czuła w tej chwili, patrząc, jak Zizi krząta się po malutkiej sypialni. Nie mogła puścić mu tego płazem! Weszła śmiałym krokiem do środka i stanęła za nim. Zmieniał właśnie koszulkę i miała przed samym nosem jego nagie bary, smukłe i umięśnione.
– Wytłumacz się! – wrzasnęła. Odwrócił się, podniósł z łóżka koszulę i zarzucił ją na siebie.
– Nie bądź głupia – powiedział.
Uderzyła go w ramię.
– Dlaczego wybrałeś Mimi, a nie mnie?
– To nie był żaden wybór. – Minął ją i wyszedł. Ruszyła za nim do pokoju.
– Masz mi powiedzieć – krzyknęła – bo inaczej stąd nie wyjdę!
– O czym tu mówić? – odparł z tym typowo męskim uporem, który doprowadza kobiety do szału. Wyjął z szafy krawat i poszedł do łazienki, żeby zawiązać go przed lustrem.
– Może ona ma coś, czego mi brakuje? – wrzasnęła, bijąc go na oślep.
W tym momencie Janey straciła dla Ziziego wszelki powab; posunęła się za daleko, choć właściwie był przyzwyczajony do kobiet, które zachowują się w ten sposób. Wcisnęła się w kąt łazienki i płakała, a potem odwróciła do niego załzawioną, napuchniętą twarz, powtarzając „dlaczego?". Patrzył na nią jak na mokrą, brudną ścierkę rzuconą na podłogę. Przecisnął się obok niej i wyjął z szafy kaszmirową sportową bluzę. Włożył ją, a na wierzch narzucił długi tweedowy płaszcz. Wszedł do pokoju, żeby zabrać rękawiczki leżące na kominku. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że zagrodziła mu wyjście, stając w lekkim rozkroku i biorąc się pod boki.
– Masz mi powiedzieć, bo nie wyjdę! – wrzasnęła histerycznie.
Zizi westchnął. Dlaczego kobiety zawsze muszą robić takie sceny? Wcale nie chciał być niemiły, ale proszę, okazał jej trochę ludzkich uczuć i od razu pomyślała, że się zakochał. W lecie był nią przelotnie zainteresowany – puszyła się jak paw, aż dziw było na nią patrzeć – ale dowiedział się o niej co nieco i zdecydował, że nie chce takiej kobiety.
– Bardzo cię proszę, daj mi wyjść – powiedział opanowanym głosem.
– A ja bardzo cię proszę, wytłumacz się – odparła wyzywająco, zaczynając całą dyskusję od nowa.
Chwycił ją za rękę i odciągnął od drzwi. Chciała go zatrzymać, musiał ją więc odepchnąć. Zatoczyła się kilka kroków w bok, a on wykorzystał okazję: szarpnął za klamkę i wypadł na zewnątrz, zatrzaskując drzwi za sobą.
Na klatce schodowej przystanął na chwilę, łapiąc oddech i przeczesując włosy palcami. Potem zaczął schodzić, pewny, że nawet Janey nie ma aż tyle pomieszane w głowie, żeby gonić go w staniku i majtkach. Kiedy spotkają się przy następnej okazji, będzie go unikać ze wstydu. On ze swojej strony nie zamierzał nikomu mówić, co dziś zaszło. Nie przypuszczał też, żeby Janey ośmieliła się puścić parę z ust: sytuacja była niezręczna, a sława niedoszłej uwodzicielki groziła ośmieszeniem, a co gorsza, doszczętnym zrujnowaniem reputacji. Zizi doszedł do wniosku, że nic mu nie grozi – sprawa nie pójdzie w zapomnienie, ale nie ujrzy też światła dziennego.
Nagle usłyszał za sobą stukot obcasów na schodach. Odwrócił się i zmartwiał; nie mieściło mu się w głowie, że mogła ubrać się tak szybko. Na jej widok poczuł mdłości. Nie zadała sobie trudu, żeby doprowadzić włosy do ładu ani nawet żeby zapiąć bluzkę; miała groteskowo nabrzmiałą twarz, a podpuchnięte oczy płonęły gniewem. A więc tak, pomyślał, wygląda Janey Wilcox w chwilach prawdy, kiedy jej prawdziwe oblicze skrzeczącej wiedźmy przebija przez maskę sztucznej piękności. Z początku chciał jej uciec, ale potem ogarnęła go furia. Nie był zwierzęciem tresowanym do seksu na zawołanie ani też nie miał obowiązku zaspokajać wszystkich kobiet, które „płonęły do niego uczuciem".
– Chcesz wiedzieć, dlaczego nie chcę się z tobą przespać?! – ryknął. Ta nagła gotowość do odpowiedzi na jej pytanie zbiła Janey z tropu. Przystanęła trzy stopnie nad nim i wzięła się pod boki.
– Dlaczego?
– Bo jesteś kurwą – rzucił jej w twarz. – A ja nie sypiam z kurwami.
Zeszła stopień niżej, biorąc zamach, żeby go spoliczkować, ale on odwrócił się i zbiegł na dół. Ruszyła za nim najszybciej, jak mogła, kuśtykając niezgrabnie na wysokich obcasach.
– Głupi jesteś! – krzyczała. – Niezły dowcip… Wszyscy wiedzą, że to Mimi jest największą kurwą w mieście. Znosi George'a, bo jest bogaty…
Zizi dotarł w końcu do drzwi, otworzył zamek i wyszedł na ulicę. Zdążył tylko rozejrzeć się za taksówką, kiedy go dopadła.
– Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho – zasyczała. – Powiem Mimi, że próbowałeś mnie uwieść i co zrobisz bez garnuszka swojej kochanki? To ty jesteś tutaj jedyną prawdziwą kurwą…
Założył rękawiczki i rzekł zimno:
– Dopiero teraz naprawdę cię znienawidziłem.
Janey odstąpiła o krok. W tym momencie oboje usłyszeli kobiecy głos pytający z wahaniem:
– Janey? Janey Wilcox?
Janey nie oderwała oczu od twarzy Ziziego, ale mimo to momentalnie zaszła w niej zmiana. Uspokoiła się, jedną ręką przygładziła włosy, drugą zebrała poły płaszcza i dopiero wtedy się odwróciła.
– Tak? – zapytała, uśmiechając się upiornie.
Zizi zauważył tylko, że nieznajoma była ładną, ale nieciekawą blondynką, jakich pełno na Upper East Side. Nie wyróżniała się niczym. W jej oczach było widać radość z niespodziewanego spotkania, którą po chwili zastąpiło zakłopotanie, kiedy zorientowała się, że Janey jej nie poznaje.
– To ja, Dodo. Dodo Blanchette… – podpowiedziała.
– O Boże… Dodo…! – jęknęła Janey.
– Nie przeszkadzam? – spytała Dodo, wodząc oczami od Janey do Ziziego z domyślnym uśmieszkiem na ustach.
– Muszę już iść – rzekł twardo Zizi, postanawiając skorzystać z okazji. Zrobił w tył zwrot i szybko się oddalił.
Obie kobiety odprowadzały go wzrokiem. Janey zauważyła, że Zizi ma szczególny rodzaj nieuchwytnej wytworności, dzięki któremu na jej starej ulicy, pełnej niszczejących kamienic, wygląda jak przybysz z innego, lepszego świata. O mało znów się nie rozpłakała, myśląc o nim w ten sposób. Nie wiedziała dlaczego, ale miała dojmującą świadomość straty, jakby odebrano jej coś najcenniejszego na świecie.