Był wysoki na czterdzieści pięć pięter i miał osiem wind. Bufet dla zwykłych pracowników działał na trzecim piętrze. Na czterdziestym drugim znajdowała się kantyna dla kadry kierowniczej, a na samym szczycie, gdzie swoje biuro miał Victor Matrick (jego „biuro" mieściło także sypialnię i łazienkę z prysznicem i jacuzzi), była jadalnia reprezentacyjna, lokal z własną kuchnią i kucharzem. Tutaj Matrick trzykrotnie podejmował prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Gabinet Seldena Rose'a znajdował się na czterdziestym piętrze. Z okien roztaczał się widok na śródmieście i Central Park. Widać stąd było Empire State Building, a w pogodny dzień – World Trade Center. Pomieszczenie miało wymiary dziewięć na osiemnaście metrów; zmieściłoby się w nim niejedno nowojorskie mieszkanie. Stało tam masywne mahoniowe biurko, które Selden kupił za ciężkie pieniądze dwadzieścia lat temu, kiedy zaczynał karierę. Mebel ten wędrował razem z nim do coraz większych i wyżej położonych gabinetów. Jego biuro w Splatch Verner miało dwa wyjścia: jedno prowadziło przez pokój sekretarki, drugie, „tajne", wprost na korytarz. Pan dyrektor korzystał z niego, kiedy potrzebował wymknąć się ukradkiem.
Selden Rose zawsze szczycił się swoją pracowitością, ale dziś, o godzinie zaledwie piątej po południu, stał w oknie i obserwował śnieg pokrywający Central Park białą pierzyną. Co chwilę poklepywał się po głowie, jakby chciał sprawdzić, czy nie wypadły mu wszystkie włosy. Nie mógł skupić się na pracy, która sama w sobie była źródłem nieustającej konsternacji; myślał o żonie. Przed chwilą odebrał telefon z American Express. Poinformowano go, że dziś po południu, w znanym domu aukcyjnym, za pomocą jego karty kredytowej dokonano zakupu za pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Początkowo był pewien, że ktoś ukradł Janey kartę, którą dostała od niego, ale „uprzejma" pracownica American Express szybko wyprowadziła go z błędu, wyjaśniając mu, że ponieważ na rachunku podpisała się „pani Rose", obowiązkiem firmy jest sprawdzić, czy pan Rose jest żonaty.
Niech ją szlag trafi, pomyślał Selden. Te pięćdziesiąt kawałków to mogła być spora część zaliczki na kupno posiadłości; można było za to wybudować basen albo zaprojektować zieleń wokół domu; posłać dziecko do prywatnej szkoły (starczyłoby co najmniej na kilka lat) albo wynająć dla niego nianię. Do niedawna Selden myślał, że Janey po prostu nie zna się na finansach, ale teraz zaczął podejrzewać, że ona celowo nie chce przyjąć do wiadomości sytuacji, w jakiej znajduje się jej mąż. Był bezsprzecznie bogaty, lecz nie zmieniało to faktu, że pozostawał etatowym pracownikiem korporacji. Jego fortunę stanowiły głównie opcje na zakup akcji, co wcale nie oznaczało, że miał nabite konto. A listopadowy spadek na giełdzie też w niczym nie pomógł…
Tłumaczył to wszystko Janey, ale widocznie zbyt ogólnikowo. Jedli wtedy obiad w restauracji we dwoje, co rzadko się zdarzało. Selden mówił, a Janey patrzyła na niego nieobecnym wzrokiem i kiwała głową. Potem „zauważyła" kogoś „znajomego" i rozmowa się urwała. Żałował, że nie zmusił jej do wysłuchania do końca; żałował, że przestraszył się jej niezadowolenia; żałował nade wszystko, że nie potrafi rozmawiać z nią o pieniądzach. Nie wiedzieć czemu, gdy poruszał z nią ten temat, zawsze czuł się niezręcznie. Janey nie uznawała, że oboje w tym związku mają równe prawa. Z jej zachowania wynikało (choć nigdy nie przyznała tego wprost), że mąż ma być dla niej niewyczerpanym źródłem gotówki, a kiedy to źródło wyschnie, znajdzie sobie następne. Selden zawsze miał tę niejasną świadomość, że Janey może go zostawić, jeśli uzna, że on na nią nie zasługuje. Usiłował wtedy udowodnić jej, że tak nie jest. I proszę: skończyło się na rachunku na pięćdziesiąt tysięcy. Nie wiedział, co teraz począć.
Mógł oczywiście zapłacić. Problem w tym, że to były jego pieniądze i nie chciał zrzekać się prawa do decydowania o tym, jak je wydać. Wyjść z tej sytuacji było kilka: mógł kazać Janey zwrócić to, co kupiła (cokolwiek to było), ale to oznaczało, że będzie scena, a Selden, jak większość mężczyzn, wolałby stracić palec u ręki, niż wysłuchiwać wrzasków i patrzeć na łzy. Drugim wyjściem było zapłacić, nie wspomnieć ani słowem o całej sprawie, a potem odebrać kartę. Ale jak to zrobić? Jeśli każe Janey ją zwrócić, też skończy się to awanturą. Mógłby ukradkiem wyjąć jej kartę z portfela i poczekać, aż to zauważy (zajęłoby to mniej więcej minutę). Na pytanie, dlaczego to zrobił, odpowiedziałby: „Sama się domyśl". Trzecim wyjściem było zapłacić i milczeć. Selden żywił niewesołe przypuszczenie, że właśnie tak to się skończy.
Wiedział jednak, że nawet postępując w ten sposób, nie poprawi swojego podłego nastroju. Czuł się obrabowany i zdradzony. Przyglądając się drobnym płatkom śniegu, prószącym z zasnutego szarymi chmurami nieba, Selden nagle zaczął żałować, że w ogóle poznał Janey. Wiele oddałby za to, żeby pozbyć się jej raz na zawsze. Poczuł niepokojącą chęć, żeby rzucić się z okna, a następnie pomyślał, że byłoby dobrze, gdyby Janey zginęła w wypadku; nie musiałby wtedy ani jej znosić, ani opłacać jej zachcianek.
Z natłoku myśli wyrwało go wejście Gordona White'a i jego beztroskie: „Cześć, Rose". White, jego zastępca, prywatnie podawał się za „lojalnego poplecznika dyrektora Rose'a", ale Selden wiedział dobrze, że Gordon szykuje się na jego stanowisko i wygryzie go bez skrupułów, jeśli tylko dostanie szansę.
– Witaj, Gordon – odpowiedział. White zajął jeden ze skórzanych foteli stojących przed biurkiem, siadając na nim jak nastolatek, bokiem, z nogami przerzuconymi przez poręcz. W opinii Seldena był to typowy okaz nowojorskiego mężczyzny: czterdziestojednoletni chłopak, który przez całe życie nie miał ani jednego związku z prawdziwego zdarzenia. Od dorastającego nastolatka różniło go tylko to, że miał własne pieniądze, mieszkanie i porsche – no i jeszcze to, że nikt nie krzyczał na niego, kiedy wracał do domu nad ranem. Z drugiej strony, pomyślał Selden, przyglądając się kosztownemu włoskiemu garniturowi z czarnej wełny, który miał na sobie White, może to właśnie ubranie jest jedyną prawdziwą różnicą…
– Słyszałem, że nici z kontraktu z Paradorem – rzucił Gordon, dłubiąc w zębach.
– O co chodzi? – zapytał Selden z roztargnieniem. Nazwa Parador skojarzyła mu się z Comstockiem Dibble'em, a Dibble z Janey.
– Mają jakieś problemy z księgowością – poinformował go Gordon.
– Filmowcy zawsze mają z tym problemy – parsknął Selden.
– Ale nie aż takie – powiedział Gordon z naciskiem. – Jeszcze nie wiem dokładnie, ale podobno twój kumpel George węszy koło tego. Przewiduje wyprzedaż aktywów.
– Taką ma pracę.
– Słyszałem, że Comstock za wszelką cenę chce sprzedawać, dopóki rynek znów nie siądzie.
– Wszyscy mówią, że rynek wróci do dawnego poziomu – zauważył Selden.
– Oby. – Gordon strzepnął pyłek z nogawki. – Muszę w tym roku kupić dom w Hamptons.
– Jak planujesz architekturę zieleni? – zapytał Selden, a Gordon wybuchnął śmiechem. W firmie krążył dowcip, że to właśnie spadek na rynku opóźnia prace wykończeniowe terenu wokół biurowca.
Zadzwonił wewnętrzny telefon. Selden odebrał.
– Przyszedł pan Nick Vole – powiedziała June, jego sekretarka.
– Wpuść go – polecił.
Gordon wstał i wycelował w Seldena palec, składając dłoń w kształt pistoletu.
– Pamiętaj o naszej rozmowie, dobra, Rose? Jeśli twoja żona ma jakieś przyjaciółki…
Moja żona nie ma żadnych przyjaciółek, pomyślał Selden.
Gordon poszedł do siebie, a do gabinetu wszedł Vole. Od momentu kiedy zobaczył go po raz pierwszy, Selden w myślach przezywał go „Wołek".