Выбрать главу

Pan Wołek był facetem tak stereotypowym, że nie sposób było pomylić się w jego ocenie. Na oko dobiegał czterdziestki, ale mógł być w dowolnym wieku, nawet po pięćdziesiątce. Nosił czarne, podkręcone do góry wąsy – farbowane – i rzadkie włosy sięgające ramion. Chodził w dżinsach i taniej brązowej kurtce skórzanej, ale widać było, że jest pewny siebie, czuje się w formie i nie da się łatwo pobić.

To ostatnie akurat Seldena nie dziwiło – typ podawał się za byłego członka służb specjalnych.

Przyniósł ze sobą szarą kopertę z papieru pakowego, którą wsunął pod ramię, kiedy podawał Rose'owi rękę.

– To pan jest Selden Rose? – zapytał. Głos miał szorstki i nieokrzesany, co także było do przewidzenia.

– Zgadza się. – Selden uścisnął podaną mu dłoń. – Spocznie pan? _ Wskazał gestem fotele.

– Mogę klapnąć – odparł Wołek, sadowiąc się. – Dziwne ma pan imię – zauważył, rozglądając się po gabinecie. Miał brązowe, zawsze półprzymknięte oczy i sprawiał wrażenie człowieka, którego niełatwo oszukać.

– Rodzinna tradycja – wyjaśnił Selden. – Możemy przejść do rzeczy?

– Nasz klient nasz pan – oznajmił Wołek. – Będzie pan raczej zadowolony. – Przesunął kopertę w jego stronę. Selden nie mógł się oprzeć wrażeniu, że uczestniczy w scenie z filmu. I to nie najlepszego.

– Dlaczego? – zapytał, unosząc brwi. Otworzył kopertę.

– Cóż. – Wołek rozsiadł się wygodnie i skrzyżował ręce na piersi. – Na przykład dlatego, że babeczka ma legalnego męża.

– Aha. – Selden wyjął z koperty plik czarnobiałych fotografii i rozłożył je na biurku. Zobaczył na nich Marielle Dubrosey w towarzystwie chorobliwie chudego mężczyzny o wyglądzie przestępcy. Był młody, miał ciemne oczy i bladą, ospowatą twarz. Zdjęcie zrobiono prawdopodobnie na Brooklynie; on i Marielle stali na schodach starego, zniszczonego domu. Sądząc po ich minach, kłócili się zawzięcie. Selden uniósł fotografię i spojrzał pytająco na swojego gościa.

– To ten jej ślubny – wyjaśnił Wołek. – Nazywa się Tim Dubrosey. Pracuje na targu rybnym w Fulton.

– Skoro to mąż… – zaczął Selden.

– Podają się za rodzeństwo. Tak przynajmniej powiedzieli właścicielowi domu.

– Rodzeństwo? – zdziwił się Selden. – Ani trochę nie są do siebie podobni.

– A od kiedy to koniecznie? – Wołek wzruszył ramionami. Ci bogacze to nic o świecie nie wiedzą, pomyślał, przyglądając się Rose'owi spod półprzymkniętych powiek.

Selden wrócił do fotografii. Jego uwagę zwróciła zwłaszcza jedna, ciemna i ziarnista, na której Marielle tańczyła przed mężczyzną w jakimś ponurym lokalu. Miała na sobie tylko stringi i stanik, a jej brzuch był już trochę zaokrąglony. Patrzyła przed siebie zupełnie nieobecnym wzrokiem, jakby chciała za wszelką cenę uwierzyć, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Seldenowi zrobiło się jej żal.

– Mój Boże – jęknął – to ona do tego jest striptizerką?

– Od czasu do czasu dorabia sobie w klubie, ale wszystko idzie na to jej piosenkarstwo – wyjaśnił Wołek. – Chce zostać drugą Jennifer Lopez, a szanowny Timmy ma być jej menedżerem… Widać rybki już mu śmierdzą.

– Zatem cała ta sprawa to szwindel – podsumował Selden. – Czego oni chcą? Pieniędzy?

– Chcą tego, co wszyscy: fortuny i sławy. Oglądają „Entertainment Tonight" i też chcą się zobaczyć na czerwonym dywanie – powiedział Wołek.

Selden bezwiednie poklepał się po głowie.

– W tym cały problem – zastanowił się głośno. – Każdy chce być sławny i bogaty, ale tak żeby się nie napracować.

– Jak na giełdzie – powiedział Wołek. Bardzo go ciekawiło, ile taki Selden Rose wyciąga rocznie. Milion? Dwa?

Telefon wewnętrzny zadzwonił jeszcze raz. Selden odebrał.

– Słucham?

– Dzwoni pan Craig Edgers – powiedziała June. – Umówił się pan z nim na drinka dziś wieczorem w pańskim hotelu. Pyta, czy to aktualne.

– Powiedz mu, że tak – polecił Selden.

Wołek wstał.

– Proszę przeczytać moje sprawozdanie. Nie ma żadnych dowodów, że dziewczyna mówi nieprawdę. Faktem jest, że była tamtej nocy w tym samym hotelu co pański szwagier i że go tam poznała. Musi pan wiedzieć, że kobiety jej pokroju potrafią zajść w ciążę, kiedy chcą… i dobrze sobie wybrać ojca dziecka.

– W tym wypadku wybór nie należał do najlepszych. – Selden zmarszczył brwi.

– Każdy musi ponieść konsekwencje – rzekł Wołek.

– Ile jestem panu winien? – zapytał Selden.

Wołek jeszcze raz rozejrzał się po gabinecie.

– Pięć tysięcy.

To rozbój w biały dzień, pomyślał Selden, wyjmując książeczkę czekową. Co gorsza, tym razem też nic nie mógł na to poradzić.

Selden Rose szedł pospiesznie po drewnianej kładce prowadzącej z budynku Splatch Verner na Broadway. Nie chciał przemoczyć butów, a pod kładką robiły się już kałuże ze stopniałego śniegu. Stanął wreszcie na ulicy i rozejrzał się, Z pozoru wszystko wyglądało tak jak zwykle. Na przykład jego samochód stał tam, gdzie zawsze, na rogu Sześćdziesiątej Drugiej Ulicy, a za kierownicą siedział Peter, jego osobisty kierowca, i pił kawę. Selden wyczuwał jednak, że coś wisi dziś w powietrzu. Ulicą przejechał radiowóz na sygnale, lawirując pomiędzy pojazdami. Jakaś zaniedbana kobieta w długim czarnym płaszczu rzuciła Seldenowi gniewne spojrzenie – bez konkretnego powodu. Domy na Broadwayu były szare i bez życia, jak na zdjęciach ze Związku Radzieckiego. Ni stąd, ni zowąd Selden Rose przypomniał sobie podobny dzień sprzed prawie trzydziestu lat. Miał wtedy dwadzieścia jeden lat i przyjechał do Nowego Jorku na prośbę matki, żeby wyciągnąć swojego młodszego brata z sekty.

Jako dziecko Selden wyobrażał sobie, że jest komiksowym superbohaterem. Tylko on mógł dokonać heroicznych czynów (na przykład ukraść szczepionkę dla śmiertelnie chorej mamy). Zdarzyło się raz, kiedy był w trzeciej klasie, że obronił brata przed tłustym łobuzem nazwiskiem Wiley; bał się strasznie, ale przyłożył draniowi pięścią w brzuch. I stał się cud: grubas padł. Leżał na ziemi i płakał (w szkole mówiło się: „ryczał"), a Selden trafił na dywanik do dyrektora. Musiała przyjść po niego mama, która jednak wcale się nie gniewała, przeciwnie: przez całą drogę do domu tuliła go, próbowała całować i wciąż nazywała swoim małym Supermanem. To zdarzenie ustaliło pozycję Seldena w domu: był odtąd najlepszym synkiem, złotym chłopcem, na którym można polegać i który zawsze zrobi to, co trzeba, żeby ratować honor rodziny.

Selden zdawał sobie sprawę, że ten rodzinny status już w dzieciństwie motywował go do odnoszenia sukcesów. W szkole chciał mieć najlepsze stopnie i dopiął swego – był prymusem. Potem wymarzył sobie Harvard. Dostał się. Wheaton, jego młodszy brat, nie miał szans – takiemu wyzwaniu nie mógł sprostać. W wieku piętnastu lat przyłapano go na sprzedaży skręta dwóm trzynastolatkom. Mama zawsze powtarzała, że najgorszą zmorą Wheatona jest to, że nie wierzy, że może dorównać bratu. Z tego powodu, tłumaczyła Seldenowi, należy traktować go szczególnie. Jednak Selden, jak większość głodnych sukcesu młodych ludzi o nieposkromionej ambicji, nie miał zbytniej wyrozumiałości dla słabostek swojego brata; uważał je za głęboko zakorzenione skazy na charakterze.

Kiedy więc pewnego grudniowego dnia na przedostatnim roku studiów na Harvardzie Selden odebrał telefon i usłyszał głos rozhisteryzowanej matki, nie zdziwił się zbytnio. Wheatonowi udało się dostać w tym roku na uniwersytet stanowy na Florydzie, ale od dwóch miesięcy słuch o nim zaginął. Lecz nagle w grudniu spotkała go jedna z przyjaciółek matki, herod-baba Mary Schekel, która jak co roku wybrała się do Nowego Jorku, żeby zobaczyć zapalenie świateł na choince w Rockefeller Center. Wpadła na Wheatona na Piątej Alei (!), przed sklepem Tiffany'ego (!), w towarzystwie małej grupki wyznawców Hare Kryszna (!). Zebrał razem z nimi, miał ogoloną głowę i nosił pomarańczową szatę zarzuconą na czerwoną bluzę z kapturem. Nie poznał chyba pani Schekel, bo podszedł do niej i poprosił o pieniądze.