– Wstydź się za siebie, Wheatonie Rose! – wrzasnęła energiczna kobieta. Wheaton uciekł, a za nim pozostali krysznowcy. Pani Schekel o mało nie dostała zawału.
Selden uczył się wtedy ciężko do sesji, ale „sprawa rodzinna" miała absolutny priorytet. Była ważniejsza nawet od jego własnej przyszłości, bo przecież rodzina jest na pierwszym miejscu. Niezależnie od tego, co czuł w głębi serca, Selden zawsze przyznawał przed samym sobą, że kocha rodziców i brata. Opuszczenie rodziny w potrzebie było niczym herezja. Pierwsze pozytywne uczucia, których człowiek doznaje w życiu i które stanowią o jego człowieczeństwie, są skierowane właśnie do najbliższych. Selden Rose poczuł się jak mroczny mściciel. Nie bacząc na nic, następnego ranka pojechał pociągiem do Nowego Jorku. Dzień był mroźny.
Zatrzymał się wtedy w hotelu Christopher na Columbus Circle. Poleciła mu go pani Schekel (dla niej jego główną zaletą była bliskość Lincoln Center). Idąc w kierunku czekającego nań samochodu, Selden poszukał wzrokiem znajomego budynku. Hotel wciąż jeszcze stał. Wyglądał jeszcze bardziej nędznie niż wtedy, jeśli to możliwe. Nad oknami trzepotały podarte markizy w białozielone pasy, a na ścianie jarzył się neon z nazwą hotelu. Przed laty ten neon wydawał się Seldenowi szykowny; dziś był już tylko tandetny i przypominał podstarzałą tancerkę rewiową, która nie chce odejść ze sceny.
Rose doszedł do swojego samochodu i zastukał w okno. Peter odwrócił głowę, ale nie ruszył się z miejsca. Selden wsiadł.
– Znasz prognozę pogody, Peter? – Było to jego zwykłe zagajenie w rozmowie z kierowcą.
– Śnieg ma padać przez całą noc, panie Rose, ale będzie go najwyżej pięć centymetrów. Wie pan, co to oznacza?
– Chlapa od samego rana. – Selden kiwnął głową. Tego dnia, kiedy przyjechał do Nowego Jorku z Cambridge, też padał śnieg, ale gęsty. Był to piątek. Z niewiadomego powodu w pociągu był tłok. Selden musiał stać w przejściu pomiędzy wagonami, gdzie przez szparę w niedomkniętych drzwiach sypał śnieg. Podróż trwała pięć godzin, które Selden spędził na rozważaniu swojej misji, marznąc przy okazji do szpiku kości. Chociaż w Nowym Jorku mieszkało osiem milionów ludzi, nie przyszło mu nawet do głowy, że może się nie udać. Młodość cechuje tajemnicza, niemalże nadprzyrodzona moc sprawcza.
I znów stał się cud. Już drugiego dnia po przyjeździe Selden znalazł brata. Spotkał go na ulicy w towarzystwie innego krysznowca. Wheaton był wycieńczony. Jego brązowe oczy zdawały się wychodzić na wierzch. Wciąż miał na sobie tę samą brudną czerwoną bluzę. Selden bez większego trudu przekonał brata, żeby poszedł razem z nim do hotelu, a następnego ranka lecieli już samolotem do domu. Po raz kolejny bohater zwyciężył…
Wydawało mu się, że zapamięta to na całe życie. Okazało się jednak, że z biegiem czasu zapomniał o wszystkim i to niemalże całkowicie. Od lat już nie wspominał tamtych wydarzeń. Wyjrzał przez okno samochodu, lustrując wzrokiem korek pomiędzy Piątą Aleją a Madison. Usiłował przypomnieć sobie, kiedy to ostatni raz w ogóle o tym myślał. Dziesięć lat temu? Może piętnaście? Jego brat został prawnikiem, pracował teraz w Chicago, był po rozwodzie i ponownym ślubie. Czy on o tym pamięta? Czy wspomina czasem, jaki kiedyś był głupi? A może jemu również wszystko wyleciało z głowy? Selden nie mógł się nadziwić temu fenomenowi: całe fragmenty przeszłości potrafią bez śladu zniknąć z pamięci.
A skoro człowiek ich nie pamięta, to może faktycznie nigdy nic nie zaszło? A jeśli zaszło, to jaki był cel tych zajść? Selden pogrążył się we wspomnieniach. Jaki on sam był dwadzieścia pięć lat temu? Z pewnością bardziej gniewny i cyniczny niż teraz. A także bezlitośnie krytyczny. Pamiętał dobrze, jak pewnego razu ojciec oskarżył go, że nie ma ani krzty współczucia dla innych; było to po ukończeniu studiów i jego wyjeździe do Los Angeles. Poza tym wszystko wtedy wydawało mu się ważne. Zycie – to było coś wielkiego. Każde zdarzenie miało olbrzymią wartość. Ale czas płynął i przychodziły nowe rzeczy, a stare odpływały w niebyt. Czas pożerał wszystko. Nawet tchnienie śmierci nie mogło powstrzymać rozpadu pamięci; kiedy umierał ktoś znajomy, lecz nie z kręgu najbliższych, to już trzy dni później wspomnienie o nim ulatywało, jakby się nigdy nie urodził.
Selden rozmyślał. Czy za dziesięć lat będzie pamiętał o dzisiejszym dniu? O tej chwili, o jeździe samochodem przez zatłoczony Broadway, o tym Świętym Mikołaju z Armii Zbawienia, stojącym na rogu i wymachującym dzwoneczkiem? Czy przypomni sobie, że pogniewał się na żonę, bo wydała pięćdziesiąt tysięcy dolarów, albo o tym, że wynajął prywatnego detektywa do zebrania informacji o kobiecie, która chciała, aby mąż siostry żony Seldena uznał ojcostwo jej dziecka? Z żalem pomyślał, że odpowiedź na te pytania brzmi: nie. Zdawało się mu, że jego życie rozpływa się w nieistnieniu. Za dwadzieścia lat przejdzie na emeryturę – i nie będzie miał już nawet wspomnień…
Wziął do ręki szarą kopertę, tknięty nagłą potrzebą powrotu do rzeczywistości. Może w przyszłości nie będzie miał wspomnień, ale na razie wciąż jeszcze żył i był kimś ważnym. Mógł działać, do jasnej cholery! Przecież wciąż działał, wciąż coś robił, załatwiał setki spraw i rozwiązywał problemy. Z tego powodu właśnie w jego umyśle brak było miejsca na wspomnienia.
Przyjrzał się ponownie fotografii Marielle robiącej striptiz. To naturalne, że kobiety rodzą dzieci, ale to, pomyślał, to już jakaś parodia. Jeśli faktycznie Digger jest ojcem, to nie ujdzie mu to na sucho, obiecał sobie Selden. Był mocno rozgniewany. Przyjął na siebie rolę głowy swojej nowej rodziny i podjął się pośrednictwa pomiędzy Patty i Diggerem. To on poradził Patty, żeby pojechała za mężem do Europy, i polecił własnej sekretarce załatwić wszystkie formalności związane z podróżą, tak aby oszczędzić Patty dodatkowego stresu. Janey była przeciwna wyjazdowi siostry, ale Patty posłuchała Seldena; istniała między nimi jakaś nić porozumienia. Ta garść nowych informacji będzie dla niej znakiem, że powinna walczyć o swoje małżeństwo. Selden, choć sam był po rozwodzie, nie wyzbył się wiary w świętość związków małżeńskich. Nadal był przekonany, że dla dwojga ludzi jest to wyzwanie, które umożliwia im doskonalenie wzajemnej miłości i zrozumienia. Z taką myślą wysiadł z samochodu przed swoim hotelem. Znów czuł się jak bohater.
Przede wszystkim chciał opowiedzieć wszystko żonie. Obrócił klucz w zamku i wszedł do przedpokoju, oczekując, że powita go jej melodyjny głos, ale wszędzie panowała cisza. Selden poczuł się dotknięty i zawiedziony. Wszedł do salonu.
Rzucił kopertę na biurko i wyjął papierosa z małego srebrnego pudełka stojącego na gzymsie kominka. Usiadł ciężko na obitej perkalem sofie, uświadamiając sobie, że brak mu Janey, że nudno mu bez niej. Miała swoje wady, to prawda, a ich małżeństwo dotąd nie było pasmem sukcesów. Ale jako osoba Janey była bezsprzecznie interesująca ze względu na swoją nieprzewidywalność.
Czasami, kiedy Selden wracał z pracy, brała prysznic i sennymi ruchami mydliła swoje wspaniałe ciało. To mu mówiło, że drzemała na kanapie albo po prostu przez cały dzień nie wstała z łóżka i żeby jej nieróbstwo się nie wydało, wskoczyła pod prysznic, kiedy tylko usłyszała, że mąż wchodzi. Myślała, że Selden nabierze się na ten dziecinny fortel, a jego tymczasem cała ta maskarada tak bawiła, że nigdy nie miał serca zdemaskować Janey. Jeśli zaś nie była pod prysznicem, zwykle zastawał ją w salonie. Trzymała w ręce jakiś tom klasyki, a z głośników sączyła się muzyka Mozarta albo Beethovena. Był to kolejny podstęp, mający na celu zrobienie na nim wrażenia. Chciała mu się pokazać taka, jaką on chciał ją zobaczyć, i udowodnić, że stara się sprostać jego oczekiwaniom. Jej wysiłki były pretensjonalne aż do bólu, ale jednocześnie czarujące. Tak przynajmniej je odbierał.