Wsiadła do windy, myśląc ze złością, ile problemów przysporzy ta niespodziewana zmiana sytuacji. Na miły uśmiech windziarza odpowiedziała zaledwie zdawkowym skinieniem głowy, zamiast jak zwykle z nim pogawędzić. Za dwa tygodnie ona i George wybierali się do Aspen. Zizi mógłby wprowadzić się do hotelu, ale to by zwiększyło ryzyko zdemaskowania. Zaletą obskurnego mieszkania Janey (pierwsza w nim wizyta była dla Mimi szokiem; nie mogła uwierzyć, że Janey tu żyła i odtąd wyobrażała ją sobie jako feniksa powstającego z prochu i kurzu w czterech ścianach tej brudnej klitki) była dyskrecja: żadnych portierów obserwujących, kto wchodzi i wychodzi z budynku, a lokatorzy byli albo zbyt starzy, albo zbyt biedni, żeby znać Mimi Kilroy. Cóż, trzeba będzie coś wymyślić, myślała Mimi, naciągając rękawiczki gniewnymi ruchami. Tymczasem należy dać Janey odczuć swoje niezadowolenie, na przykład wymawiając się od spotkań; musi zrozumieć, że nigdy więcej nie wolno jej odezwać się do Mimi tak wyniosłym tonem…
Wysiadła z windy i skierowała się do wyjścia. Portier otworzył przed nią drzwi. Na dworze padał już całkiem gęsty śnieg, ale Piąta Aleja wyglądała jak uśpiona, a ćmiące światła latarń nadawały pobliskiemu Central Parkowi wygląd zaklętego lasu. Mimi ruszyła szybkim krokiem do samochodu, lecz nagle usłyszała, że ktoś ją wola. O mało nie wyskoczyła ze skóry, bo poznała głos Ziziego.
Przez chwilę stała jak wryta, ale kiedy zdała sobie sprawę, że w jasnym świetle bijącym od drzwi widać ją jak na dłoni, szybko wycofała się do cienia. Zizi był cały obsypany śniegiem. Wyglądało na to, że czeka tu już długo. Mimi natychmiast domyśliła się, że zaszło coś strasznego.
– Dlaczego tu przyszedłeś? – zapytała teatralnym szeptem. Bardzo chciała otrzepać śnieg z jego głowy, ale nie śmiała, wiedząc, że każdy jej gest może zostać zauważony i odpowiednio zinterpretowany przez portierów.
– Musimy porozmawiać – oznajmił. Widać było, że jest wściekły, jakby z jej powodu doznał śmiertelnej zniewagi.
– Tutaj nie możemy. – Rozejrzała się nerwowo. – Może jutro? – poprosiła. – Umówiłam się z George'em…
– Zawsze mieliśmy z tym kłopot – rzekł z niesmakiem. W tym momencie Mimi już wiedziała, co zaraz nastąpi. Przyszedł tu, bo postanowił z nią zerwać.
Odeszła kilka kroków w bok, chcąc go odciągnąć od niebezpiecznego miejsca.
– Proszę cię, kochany – odezwała się rozsądnie, świadoma, że tylko spokój może uratować sytuację – porozmawiajmy o tym jutro. Przyjdę do ciebie po obiedzie, może około drugiej…
Potrząsnął głową z uporem; najwyraźniej podjął już decyzję.
– Nie możemy się więcej spotykać – oświadczył z okrutną prostotą. Mimi spodziewała się, że ten moment kiedyś nastąpi, a mimo to cofnęła się o krok, czując bardzo niemiłe sensacje w żołądku. Wiedziała, że nie wolno jej zrobić tutaj sceny, a jednocześnie miała pewność, że nie odwiedzie Ziziego od podjętej decyzji. Był on młodym człowiekiem, który nie miał konkretnych planów życiowych, dlatego zawsze trzymał się twardo raz obranej ścieżki, jakby chciał na siłę zagłuszyć swoją niepewność.
Mimi chciała krzyczeć, pytać czemu, wyć jak ranne zwierzę, ale lata obycia w towarzystwie zrobiły swoje. Opanowała się i zapytała z całkowicie obojętną twarzą:
– Gdzie będziesz mieszkać?
Zobaczyła na jego twarzy ulgę, że udało mu się uniknąć sceny, i to zraniło ją najmocniej.
– Jadę do Europy – powiedział. – Rozmawiałem dziś z Haroldem Vane'em. Wyjeżdżam jutro.
Uśmiechnęła się do niego jak do nieznajomego spotkanego na przyjęciu, mając poczucie oderwania, jakby patrzyła na tę scenę oczami trzeciej osoby. Podała mu rękę.
– Więc trzeba się pożegnać.
Ujął wyciągniętą dłoń, szukając w jej twarzy oznak głębszego uczucia, którego nie potrafiła w tym momencie mu okazać. Zawrzała w nim namiętność; chwycił ją niezgrabnie za ramiona i pocałował w policzek.
– Pewnego dnia będę bogaty – rzekł z żarem. – Wtedy cię odnajdę.
Była zbyt wstrząśnięta, żeby mu odpowiedzieć. Zizi puścił ją i cofnął się. Mimi czuła, że zaraz zemdleje, że padnie jak kłoda na chodnik, jeśli on natychmiast nie odejdzie, jeśli znów się do niej zbliży, jeśli będzie chciał jej jeszcze coś powiedzieć…
Ale on stał w miejscu. Rzucił jej ostatnie, pełne tęsknoty spojrzenie, po czym odwrócił się gwałtownie i ruszył przed siebie, skręcając w najbliższą boczną ulicę, jakby bał się, że nie wytrzyma i spojrzy za siebie.
Przez kilka chwil Mimi odprowadzała go wzrokiem. Potem powróciło opanowanie. Co dziwne, nie czuła się źle. W tym momencie sztuka polegała na tym, żeby usunąć z pamięci to, co zaszło, aż do czasu kiedy będzie można wszystko przemyśleć i wypłakać się w samotności. Jej nogi poruszyły się same. Nieświadomie zrobiła kilka kroków w stronę samochodu. Muhammad wysiadł i otworzył przed nią drzwi.
– Mam nadzieję, że to nie był żaden natręt, proszę pani – powiedział.
Mimi wślizgnęła się na tylne siedzenie. Drzwi zamknęły się za nią z twardym, metalicznym szczękiem.
– Nie, nie – odparła spokojnie, kiedy kierowca usiadł już na swoim miejscu. – To mój stary przyjaciel… Przyszedł powiedzieć, że jego matka umarła.
– Straszne nieszczęście – zgodził się Muhammad. – Jak to znosi?
– Chyba… jest bardzo przygnębiony – odrzekła, zastanawiając się, jak mogła dać się wciągnąć w tę niedorzeczną konwersację z kierowcą.
Samochód skręcił w Madison Avenue. Muhammad się nie spieszył. Zatrzymali się przed hotelem Carlyle, gdzie Mimi wysiadła. Zastała tutaj George'a w towarzystwie znajomych spoza miasta, jego wspólników w interesach. Przedstawienie się i przywitanie ze wszystkimi było męką. Zaproponowano jej drinka; odmówiła w roztargnieniu, myśląc o śniegu, że jest piękny, ale sprawia mnóstwo kłopotów. Na szczęście było raczej mało prawdopodobne, żeby kogoś rano zasypało – śnieg miał padać tylko do północy. George nareszcie się pożegnał i poszli. W obrotowych drzwiach puścił ją przodem – nigdy nie rozumiał niuansów savoirvivre'u, prostych zasad każących mężczyźnie wsiadać pierwszemu do limuzyny, żeby kobieta nie musiała przesuwać się w głąb, a w drzwiach obrotowych zawsze iść przodem, żeby nie musiała sama ich pchać. Kiedy wyszli na ulicę, rozejrzał się i zapytał:
– Jedziemy z Pikiem czy z Muhammadem?
Mimi stanęła jak wryta, uderzona bezsensownością tego pytania. Faktycznie, mieli dwa samochody i dwóch kierowców. Kiedy była dzieckiem, wszyscy znajomi mieli samochody i własnych szoferów, niemniej zatrudnianie dwóch byłoby poczytane za zbytek i źle widziane. Zwykle takie problemy śmieszyły Mimi, ale teraz zrozumiała, jakie to przygnębiające…
– Z Muhammadem. – Poczuła nagle dziwną miękkość w kolanach i obawiała się, że nie da rady wsiąść do wysokiego samochodu prowadzonego przez Pike'a.
– Ty tutaj rządzisz – powiedział George, otwierając drzwi.
Wsiadł za nią i kiedy już usadowił się obok, Mimi zauważyła, że jest bardzo zadowolony. Miał ten sam wyraz twarzy, który towarzyszył mu po ubiciu świetnego interesu. Kiedy zadzwonił do niej, prosząc o spotkanie w hotelu Carlyle, obiecał jakąś niespodziankę. Zaintrygowało ją to, ale w obecnym momencie nie czuła się na siłach, żeby temu sprostać.
– George – ujęła męża za rękę – czy nie możemy poczekać z tą niespodzianką do jutra? Czuję się trochę… chora.
George odruchowo cofnął dłoń, a wtedy Mimi poczuła, że naprawdę czuje się niedobrze. Ogarnęły ją mdłości, które na szczęście po chwili przeszły. Opadła na siedzenie.