– Tak – powiedziała Mimi.
– A dlaczego nie G5? – nie ustawał Georgie.
– Bo jest za duży, żeby tam wylądować – wyjaśnił George. – Przecież o tym wiesz.
– Tak? – zdziwił się mały.
Nie mogę uwierzyć, że tak wygląda moje życie, pomyślała Mimi i o mały włos nie powiedziała tego na głos.
Jack podszedł do stołu, wdrapał się na dwustuletnie krzesło w stylu chippendale i usiadł na nim, podwijając nogi pod siebie (Mimi przypomniała sobie, zupełnie mimo woli, że takie krzesło kosztuje blisko piętnaście tysięcy dolarów). Odgryzł kawałek tostu z marmoladą i przeżuł dokładnie kilka razy. Nagle jego twarz wykrzywił paniczny grymas i chłopiec wypluł wszystko na swój talerz z sewrskiej porcelany. Mimi spojrzała bezradnie na męża.
– Jack! – zagrzmiał George. Malec podskoczył jak oparzony i spadł z krzesła. – Siadaj przy stole – rozkazał mu ojciec.
– Nie… – Jack spojrzał na niego wyzywająco.
– W takim razie pójdziesz do pokoju.
– Gerdo! – zawołała Mimi, a kiedy służąca stanęła w drzwiach, wskazała jej zabrudzony talerz Jacka. Gerda szybko go sprzątnęła.
– Nie cierpię tego pokoju! – krzyknął Jack. – Jest za mały!
Nieznośny mały gówniarz, pomyślała Mimi. Oby tylko nie był taki w Aspen. W przeciwnym razie obawiała się, że może w końcu nie wytrzymać…
– Kiedy następnym razem do nas przyjedziesz, dostaniesz inny pokój – obiecał mu George, uważając widocznie, że w ten sposób rozwiąże wszystkie problemy. – Tatuś i mama kupili nowy apartament…
– Wróciłeś do mamy? – zapytał Georgie zaskoczony, wodząc złośliwym spojrzeniem po obojgu dorosłych.
– Wasza mama – powiedział George – to teraz Mimi.
Jack potrząsnął głową, mrucząc pod nosem:
– Ile razy mam ci powtarzać… – Jego głosik brzmiał nienaturalnie, jakby malec parodiował dorosłą osobę. – Ile razy mam ci powtarzać, że to nie jest nasza mama?!
Mimi uniosła głowę, urażona jego słowami. Nagle straciła panowanie nad sobą i wybuchnęła płaczem.
Pięć godzin później, dokładnie o wpół do pierwszej, Mimi czekała niecierpliwie na Janey przy najlepszym stoliku w najlepszym boksie w restauracji Dingo's. Czuła się wytrącona z równowagi porannymi przejściami, a do tego nie mogła sobie darować, że okazała słabość przed synami swojego męża. Oczywiście George kazał chłopcom przeprosić Mimi, ale wiadomo, dzieci są złośliwe i potrafią to zrobić tak, żeby nie okazać ani cienia skruchy…
Mimi napiła się wody, prześlizgując się wzrokiem po tłumie gości. W boksie obok siedział redaktor naczelny słynnego magazynu o modzie, zajadając krwisty stek; po drugiej ręce miała znanego prezentera lokalnej stacji telewizyjnej. Pomyślała ze znużeniem, że musi chyba mieć już dość wszystkiego, bo goście Dingo's nagle wydali jej się podobni do wymęczonej zastępczej obsady środowej broadwayowskiej popołudniówki. Odniosła wrażenie, że ich twarze widziała już setki razy. Jak długo to potrwa, zapytała samą siebie. Czy doczeka się jeszcze jakiejś odmiany, czy już do końca będzie skazana na śmiertelnie nudne życie towarzyskie, na bywanie i organizowanie przyjęć, na oglądanie wciąż tych samych twarzy, coraz starszych i bardziej pomarszczonych…?
Zaczęła przeglądać menu, usiłując oderwać się od tych czarnych myśli. Wszystko przecież jest w porządku, pocieszyła się, jej życie jest wspaniałe i toczy się tak, jak powinno. Jedyny problem w tym, że odkąd Zizi z nią zerwał, zrobiła się absurdalnie wrażliwa. Zaczęła przejmować się rzeczami, które do tej pory były dla niej bez znaczenia, przez co jej zachowanie stało się wysoce niewłaściwe; na przykład niedawno zrobiła Gerdzie awanturę o szmatkę do kurzu pozostawioną za firanką w salonie. Gerda patrzyła na nią jak na wariatkę. Mimi oczywiście ją przeprosiła, a na koniec usłyszała jeszcze zuchwałą uwagę, że być może to już „ten wiek".
Ukryła twarz w dłoniach. Czy to możliwe, że to początek menopauzy? Miała dopiero czterdzieści dwa lata, ale przecież takie rzeczy się zdarzają… A gdyby to jednak była prawda, to w sumie dobrze się złożyło: koniec romansu z Zizim zbiegł się z końcem jej kobiecości. Od tej pory oficjalnie będzie się ją uważać za starą krowę, a żaden mężczyzna nie zechce jej do łóżka. Plusem tej sytuacji było to, że już nigdy nie przeżyje tego, co przeszła, rozstając się z Zizim…
Do stolika Mimi podszedł kelner, żeby zapytać, czy życzy sobie czegoś jeszcze. Zamówiła kieliszek szampana. Przypomniała sobie, że choć od początku miała świadomość, że ten romans nie potrwa wiecznie, to nie spodziewała się jednak takiego poczucia pustki, kiedy będzie już po wszystkim. Być może zawinił tu fakt, że Zizi odszedł od niej tak nagle; gdyby wtedy nie zemdlała, mogłaby wymyślić jakiś pretekst, żeby wymknąć się George'owi i spotkać z kochankiem jeszcze raz. A gdyby George nie uparł się, żeby wezwać lekarza, który zaaplikował jej tak mocny środek uspokajający, że spała po nim do piątej po południu, odwiedziłaby go następnego dnia w jego mieszkaniu. Lecz zanim jako tako doszła do siebie, było za późno – Zizi prawdopodobnie leciał już do Europy, a ona pozostała z uczuciem, jakby wycięto jej wszystkie żywotne narządy…
Dopóki się nie rozstali, Mimi nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo liczyła na to, że Zizi odmieni jej życie na lepsze. Był jak zawór bezpieczeństwa, dzięki któremu mogła beztrosko znosić trudy swojego małżeństwa i udawać, że niczego jej nie brakuje. Zizi wniósł w jej życie czystą miłość, wolną od wszelkich pozorów, taką miłość, która poraża młodych ludzi doświadczających jej po raz pierwszy. A Mimi była naprawdę zakochana, w dodatku spadło to na nią w momencie, kiedy straciła już wszelką nadzieję na miłość w swoim życiu.
Kelner postawił przed nią kieliszek szampana. Mimi pociągnęła łyczek w – nadziei, że podniesie ją to na duchu. Zawiodła się; bąbelki drapały ją w gardło, a po chwili znów poczuła falę mdłości. Odstawiła szybko kieliszek i podniosła do ust serwetkę, pragnąc tylko jednego: nie zwymiotować. Dotąd, pomimo mdłości, jakoś jej się to udawało… Weź się w garść, nakazała sobie. Nie mogła się doczekać wyjazdu do Aspen – jej mama zawsze powtarzała, że na złamane serce nie ma nic lepszego niż zmiana otoczenia.
Oparła skroń o zagłówek kanapy obitej różowym zamszem, czując nagłą chęć, żeby zamoczyć serwetkę w szklance z wodą i zrobić sobie zimny okład na czoło. Taki gest tchnąłby jednak całkowicie niepotrzebnym dramatyzmem, zamiast tego spojrzała więc na zegarek. Janey spóźniała się już dziesięć minut. W normalnych okolicznościach Mimi byłaby zdenerwowana, że każe się jej czekać, ale dziś musiała przymknąć na to oko. Ostatnio była dla Janey zbyt surowa. Przecież to nie z jej winy Zizi zerwał z Mimi, a sprawa mieszkania to czysty przypadek – Patty była w Europie, na tournee z Diggerem, skąd więc Janey mogła wiedzieć, że się pogodzili?
Do wszystkich tych wniosków Mimi doszła dziś rano, siedząc w garderobie i płacząc. Postanowiła, że musi w końcu z kimś porozmawiać. Wybór padł na Janey. Mimi wyliczyła sobie wszystkie dobre strony jej charakteru. To prawda, że Janey była arogancka, zarozumiała i czasami wydawało jej się, że ma prawo robić, co zechce – ale taka jest właśnie młodość. Mając trzydzieści trzy lata człowiek czuje, że całe życie jeszcze przed nim. Mimi nie wydawało się, żeby w tym wieku była lepsza, poza tym wierzyła, że Janey ma dobre serce… Czuła, że może jej zaufać. Janey była świadkiem początku romansu, jej powierniczką i nie puściła pary z ust, a poza tym Zizi nie był jej obcy – przynajmniej nie całkiem. No i miała też za sobą przejścia z facetami… Tak, Janey potrafiła ją zrozumieć; Mimi zadzwoniła więc do niej z propozycją wspólnego lunchu i szczerze mówiąc, poczuła ulgę, słysząc głos Janey, przyjacielski jak zawsze, bez cienia urazy za wczorajsze zachowanie Mimi na bankiecie…