– U nas też był w nocy jeden wielki moskit – poskarżyła się Isabelle. – Przedostał się przez siatkę i narobił takiego hałasu…
– Moskitiery są wyjątkowo" dokuczliwe – Richard się skrzywił. – Trzeba włączyć te elektryczne urządzonka…
– Nie wiemy, jak to się robi – powiedziała Isabelle.
– Pokażę ci – obiecała Paula. – Najpierw trzeba wyjąć urządzenie z opakowania…
Selden zbliżył się do Janey, obejmując ją ramieniem. Wzdrygnęła się odruchowo, bo był spocony.
– Na pewno nie chcesz zobaczyć, jak skopię Wheatonowi tyłek?
– Selden… – ostrzegła go matka.
– Obejrzę to jutro – powiedziała Janey zmęczonym głosem.
– Chodźmy, dziewczęta – zakomenderowała pani Rose. – Richardzie, a ty?
– Zostanę jeszcze trochę.
Janey zeszła ze wzgórza w towarzystwie Pauli i Isabelle.
– Selden dużo gra w tenisa – zaryzykowała żart. – Oby nie dostał zawału…
Oczywiście pani Rose zrozumiała ją całkiem opacznie. /
– Selden? – sapnęła nerwowo, patrząc na Janey z niedowierzaniem. – Selden ma serce jak dzwon…
– Wiem, ja tylko… – Janey nie miała sił się tłumaczyć.
U stóp pagórka stał biały jeep. Isabelle usiadła za kierownicą. Janey przez chwilę mocowała się z siedzeniem dla pasażera, czując zniecierpliwienie pani Rose stojącej tuż za nią. Wreszcie udało jej się złożyć oparcie. Wślizgnęła się na tylne siedzenie, a Paula usadowiła się z przodu.
– Na pewno chcesz prowadzić, Isabelle? – zapytała.
– Jasne. Uwielbiam to.
– Tutejsze drogi są dla mnie zbyt wąskie i kręte. – Pani Rose się zaśmiała, a przypomniawszy sobie najwidoczniej, że nie są same, zerknęła w tył przez ramię. – Umiesz prowadzić, Janey?
– Tak. Jeżdżę porsche.
– Porsche! – wykrzyknęła pani Rose. – W takim razie to ty powinnaś usiąść za kółkiem.
– Dostałam wóz od Victoria's Secret. – Janey podrapała się w nogę.
Paula spojrzała na nią w lusterku wstecznym:
– Będziesz musiała go oddać?
– Nie – zaprzeczyła Janey. – W każdym razie nie sądzę… I tak go nie oddam.
– Nie? – zdziwiła się Isabelle, wymieniając spojrzenie z Paulą.
– Nie – ucięła Janey, nie panując już nad irytacją. – Z jakiej racji?
Na tak postawione pytanie nie sposób było odpowiedzieć taktownie, dlatego Paula czym prędzej zmieniła temat.
– Czy twoim rodzicom nie jest przykro, że nie spędzasz świąt razem z nimi?
– Nie – odparła Janey. Jeep przejeżdżał właśnie przez niewielką, malowniczą osadę złożoną z domków pomalowanych w jaskrawe kolory. Mieściły się w nich sklepy, gdzie można było kupić koszulki, lody i sarongi.
– Naprawdę? – Paula była zaskoczona. – Gdyby moich chłopców zabrakło na święta, to nie wiem, co bym poczęła…
– Mnie nie układa się tak dobrze z rodzicami – wyjaśniła krótko Janey. – Moja matka nigdy za mną nie przepadała…
– To okropne! – zawołała pani Rose, poruszona do głębi.
– Nie aż tak bardzo – uspokoiła ją Janey. – Nie ma o czym mówić.
Kiedy wyjechały z miasteczka, minęły mikroskopijny port, w którym stały na kotwicy dwa olbrzymie jachty. Janey wiele by dała, żeby wiedzieć, kto jest na pokładzie. Po raz setny pożałowała, że Selden nie powiedział jej, dokąd pojadą. Mogłaby przynajmniej znaleźć kogoś, kto zna tę wyspę, kto by wprowadził ich do towarzystwa… W takim miejscu muszą być ciekawi ludzie… Tymczasem, zamiast ich poznać, trzeba było siedzieć z Seldenem i jego rodzinką, a co gorsza, istniało niebezpieczeństwo, że jeśli pani Rose postawi na swoim, każde kolejne święta będą wyglądały tak samo.
Jeep pokonał strome zbocze, a następnie jeszcze bardziej stromy podjazd do domu, w którym mieszkali. Była to biało tynkowana willa, położona na urwisku, z którego rozciągał się widok na port. Janey podobał się ten dom, jeden z najlepszych na wyspie. Uważała go za jedyną udaną rzecz na tym wyjeździe, chociaż to wrażenie psuł nieco fakt, że w okolicy nie było nikogo ważnego, kto by mógł ją tam odwiedzić.
– Za godzinę będę musiała wrócić po chłopców – powiedziała Isabelle.
Janey żachnęła się; te dziwaczne kolokwializmy zaczynały działać jej na nerwy. Drażnił ją podział grupy dorosłych ludzi na „chłopców" i „dziewczęta".
– Być może warto wynająć jeszcze jednego jeepa – zasugerowała – żeby nie…
– To samo powiedział Selden – przerwała jej pani Rose kategorycznym tonem – ale zabroniłam mu wyrzucać pieniądze. Podczas wyjazdów rodzinnych zawsze wystarczał nam jeden samochód… Poza tym – dodała – milutko tak wszystko robić razem. Zupełnie jak wtedy, kiedy chłopcy byli mali…
To koniec; za chwilę zwariuję, pomyślała Janey, wchodząc do domu.
Położyła się na łóżku. Nie minęło dziesięć minut, kiedy do drzwi zapukała Isabelle.
– Spisz? – zapytała, wchodząc do pokoju.
– Jakoś nie mogę – odparła Janey.
– Wybieram się na małe zakupy, zanim pojadę po chłopców. Chcesz jechać ze mną?
– Jasne. – Janey westchnęła. Zakupy, bądź co bądź, to odrobinę lepsza rozrywka niż gapienie się w sufit.
– Spotkajmy się przy samochodzie za pięć minut – powiedziała Isabelle i wyszła.
Janey przejrzała się w oprawionym w wiklinową ramę lustrze, stojącym na szklanym blacie białej wiklinowej toaletki. Pomimo wyczerpania wyglądała dobrze, a jej skóra przybrała już lekko złotawy odcień; ciepły klimat zawsze jej służył. Przebrała się w krótką letnią sukienkę od Pucciego i złote sandałki na płaskiej podeszwie. Trzeba wykorzystać pobyt tutaj bez względu na to, jak źle będzie…
Janey czuła się nieco zawiedziona. Niepotrzebnie zabierała na ten wyjazd wszystkie piękne stroje wakacyjne, zwłaszcza że garderoba Isabelle składała się w całości z workowatych sukienek w drukowane wzorki i kolorowych plażowych sandałów. Gdyby nawet spotkały jakichś eleganckich ludzi, Janey nigdy nie zdobyłaby się na to, żeby przedstawić ich szwagierce. Nie wiadomo który już raz zapragnęła znaleźć się gdzie indziej – byle dalej od rodziny Seldena. Nawet Patty i Digger pojechali do Aspen, tłumacząc, że po tak ciężkim roku muszą odizolować się od wszystkich znajomych…
Isabelle czekała przy jeepie, obracając w palcach klucze. Z jej ramienia zwisał wysłużony skórzany plecak.
– Wyglądasz wspaniale – powiedziała, siadając za kierownicą. – Zapytałabym, gdzie kupiłaś te sukienkę, ale pewnie kosztowała milion…
– Wcale nie – odparła Janey. – To sukienka od Pucciego, warta może ze dwieście dolarów.
– Dla mnie to i tak majątek jak na letnią sukienkę. – Isabelle się roześmiała.
– Przecież Wheaton jest prawnikiem – zdziwiła się Janey – a ty też pracujesz…?
– Rekrutuję pracowników do firmy. – Isabelle skinęła głową. – Tak poznałam Wheatona. Lubię tę pracę, bo każdy dzień jest inny. Nie znoszę monotonii – wyjaśniła – tak samo jak Wheaton, dlatego tak dobrze nam razem.
Janey nie wiedziała, co powiedzieć, bo jej zdaniem Isabelle i Wheaton wprost przepadali za monotonią; dotąd za całą rozrywkę wystarczał im tenis i spacery po plaży. Czuła jednak, że oczekuje się od niej odpowiedzi.
– Wheaton to wspaniały człowiek – powiedziała.
– Tak uważasz? – Isabelle ostrożnie minęła ostry zakręt. – Po kilku latach małżeństwa nie wiem już nawet, jak naprawdę wygląda mój mąż.
W gruncie rzeczy Janey wcale nie uważała Wheatona za kogoś wyjątkowego. Miał blisko osadzone oczy, zakrzywiony, lekko zaokrąglony nos i tak samo jak Selden robił wrażenie fajtłapy, przez co trudno było dostrzec w nim choć cień męskiego wdzięku. Niemniej nie mogła już cofnąć raz wypowiedzianych słów.