– Jasne, że tak – powiedziała z naciskiem. – Jest… uroczy.
– W każdym razie za takiego się uważa. – Isabelle roześmiała się radośnie, parkując samochód obok nadmorskiego deptaka. Janey odruchowo opuściła daszek przeciwsłoneczny i przejrzała się w lusterku. Sięgnęła po szminkę.
– Zdradź mi, jak nazywa się twoja szminka – poprosiła Isabelle. – Ma przepiękny odcień…
– Prawda? – Janey lekko podmalowała usta. – Trochę czerwony i trochę różowy…
– Jakby oba naraz – przyznała Isabelle.
– Nazywa się Pussy Pink – powiedziała Janey, zamykając szminkę i chowając ją do torebki. – Od lat jej używam. Odkryłam ją w Paryżu…
– Mieszkałaś w Paryżu? – zapytała Isabelle.
– Jasne – odrzekła Janey. – Większość modelek tam zaczyna.
– Zawsze chciałam mieszkać w Paryżu – rozmarzyła się Isabelle. – Na pewno masz fascynujące wspomnienia.
– Było całkiem… ciekawie -. rzekła Janey powściągliwie. Jej wspomnienia z Paryża były w większości bardzo niemiłe i wolała ich nie przywoływać. Zmieniła temat.
– Macie dzieci?
– Nie. – Isabelle spięła długie, ciemne, kręcone włosy plastikową spinką. Gdyby tylko je ufarbowała, żeby ukryć te siwe pasemka, pomyślała Janey, i dała sobie wstrzyknąć botox w te dwie głębokie bruzdy pośrodku czoła, wciąż jeszcze mogłaby wyglądać ładnie. Isabelle mówiła dalej: – Ale Wheaton ma córkę z pierwszego małżeństwa.
– Nie wiedziałam, że Wheaton był już żonaty – zdziwiła się Janey. Zostawiły samochód i ruszyły w stronę sklepów.
– To było już dość dawno temu – powiedziała Isabelle. – Mandy, bo tak miała na imię, była miejscową dziwką, a Wheaton, zdaje się, jej współczuł. W każdym razie zaszła w ciążę i urodziła mu córeczkę… Teraz mała ma już piętnaście lat…
– Trudny wiek. – Janey kiwnęła głową ze zrozumieniem.
– To prawda – zgodziła się Isabelle. – W dodatku dziewczyna jest zupełnie szalona. Powtarzam Wheatonowi, że ona musi na siebie uważać, bo skończy jako młoda mama, ale znasz facetów. Nigdy nie rozumieją rzeczy, które dla kobiet są oczywiste. – Przystanęła przed wystawą, zachwycona parą japonek przybranych plastikowymi kwiatkami. – Muszę jednak przyznać, że Paula jest niesamowita. Odwiedza małą co tydzień, choćby nie wiem co…
– Chcecie mieć własne dzieci? – zapytała Janey, kiedy wchodziły do sklepu.
– Próbowaliśmy. – Isabelle podniosła parę upatrzonych japonek i odwróciła je, żeby sprawdzić cenę. – Mój lekarz mówi, że być może trzeba będzie zastosować sztuczne zapłodnienie, ale ja tak nie lubię zastrzyków… Ale czasem, kiedy patrzę na Wheatona, myślę sobie: chwileczkę, przecież mam już jedno dziecko…
Janey przytaknęła. Zdążyła już zauważyć, że tak właśnie większość kobiet postrzega swoich mężów. Isabelle najwidoczniej też sądziła, że jest to rzecz, która łączy ją z Janey, jako żoną drugiego z braci Rose'ów. Dla Janey było to jednak przygnębiające.
– Powinnaś je kupić – poradziła Isabelle, nadal stojącej z japonkami w ręku.
– Tak uważasz?
– Czemu nie? Skoro ci się podobają…
– Kosztują tylko osiem dolarów – zastanowiła się Isabelle.
– Tym bardziej powinnaś je kupić – zadecydowała Janey.
Zapłaciwszy za buty, wyszły ze sklepu. Na ulicy Isabelle odwróciła się do Janey z uśmiechem.
– Na pewno byłaś zaskoczona, kiedy Selden powiedział ci, dokąd jedziecie… – zagadnęła ostrożnie.
– O, tak – przyznała Janey.
– Paula kazała mu powiedzieć ci wcześniej, ale nie chciał jej słuchać. – Isabelle wsunęła japonki do plecaka. – Coś mi się zdaje, że on czasem potrafi być uparty jak osioł. Ale mogło przecież być i tak – jej nagła przenikliwość przeraziła Janey – że bał się, że nie będziesz chciała tu przyjechać.
– Otworzymy prezenty teraz czy później? – zapytała podekscytowana pani Rose. Był dzień Bożego Narodzenia. Cała rodzina zasiadła do śniadania na świeżym powietrzu, przy stole ustawionym pod kratownicą obrośniętą winną latoroślą.
– Teraz – poprosił Wheaton dziecinnym głosem.
– Poczekajmy przynajmniej do końca śniadania – powiedziała Paula. Janey, przysłuchująca się tej krótkiej rozmowie, doszła do wniosku, że musi mieć ona co najmniej czterdziestoletnią tradycję.
– Trochę to dziwne, nie mieć choinki na święta – doszła do wniosku Isabelle.
– Zupełnie jak w LA – zgodził się Wheaton.
– Nieprawda – zaprzeczyła Paula. – Selden i Sheila zawsze mieli choinkę w Los Angeles.
– Ale niedużą – wtrącił Richard.
– Widziałeś ją kiedykolwiek, tato? – zapytał Selden.
– Byliśmy u was raz na święta. Nie pamiętasz?
– To było wtedy, kiedy Sheila… – zaczął Wheaton.
– Nie mówmy o tym – przerwał mu szybko Selden.
– Właśnie – poparła go matka.
– Gdzie otworzymy prezenty? – zaciekawiła się Isabelle. – W salonie?
– Skoro i tak nie ma choinki – rzekł Richard – to otwórzmy je tutaj. Raz się żyje, co, Selden?
Janey wypiła łyk soku pomarańczowego i potoczyła ponurym wzrokiem dookoła stołu. Upłynęło czterdzieści pięć minut, a oni wciąż jeszcze otwierali te swoje prezenty. Obok jej łokcia błyszczał starannie złożony kolorowy papier; pani Rose uparła się, żeby go nie wyrzucać i poleciła Janey, żeby się nim „zajęła". Nieco dalej leżały dwa prezenty, które dziś dostała:, składana parasolka firmy Totes od Wheatona i Isabelle (tłumaczyli się, że nie wiedzieli, co mają jej kupić, a parasolka musi się znaleźć w torebce każdej kobiety) oraz apaszka firmy Hermes od Pauli i Richarda. Janey ucieszyła się z tego drugiego prezentu, po czym schowała go do pudełka. Selden dostał od niej parę sandałów, wytłaczany skórzany portfel i kosmetyczkę na przybory do golenia – wszystko od Prady; Janey wyjaśniła pani Rose, że kupiła wszystko z trzydziestoprocentową zniżką, ale i tak usłyszała, że takie prezenty są „zbytkowne".
Kiedy Isabelle zaczęła się zachwycać parą grubych wełnianych skarpet, które zrobiła dla niej Paula, Janey nie wiedziała, gdzie ma podziać oczy. Ponieważ Selden nie uprzedził jej, że spędzą święta z jego rodziną, nie miała dla nikogo prezentu i za każdym razem, kiedy ktoś otwierał pudełko, czuła wyraźnie, jak bardzo jest tutaj nie na miejscu…
– Prezent od nas już dostaliście. – Selden podniósł się z miejsca. Za cały wyjazd, łącznie z wynajęciem willi i przelotem dla całej rodziny, zapłacił z własnej kieszeni. Skinął na Janey, aby też wstała i objął ją ramieniem, wznosząc szklankę z sokiem.
– Za rodzinny zjazd i za moją żonę. Obyśmy się spotkali jeszcze wiele razy przy tym świątecznym stole.
– Niech się spełni – powiedział Richard.
– Dziękuję, Selden. – Paula wyciągnęła ręce do syna. – I tobie też, Janey. Nie trzeba było…
– Ja… – Janey nie wiedziała, co powiedzieć.
– Byłbym zapomniał. – Selden strzelił palcami. – Mam jeszcze jeden prezent. Dla Janey.
Wyszedł do salonu, a Janey nagle znalazła się w krzyżowym ogniu pytających spojrzeń.
– Mam nadzieję, że on cię nie rozpieszcza. – Paula Rose uniosła brwi, jakby chciała obarczyć Janey winą za ten „nadplanowy" prezent.
– Jest na to zbyt praktyczny – odparła Janey.
Selden powrócił, niosąc w ręku dużą białą kopertę. Podał ją uroczyście żonie i zasiadł obok niej. Na odwrocie koperty widniał adres zwrotny: „Agencja Nieruchomości „Milioner", Greenwich, stan Connecticut".
– Co to jest, Selden? – zapytała Janey, czując dziwną mieszaninę ciekawości i przerażenia.