Janey spuściła głowę, marszcząc brwi. Nie o to chodzi, że nie była chętna; po prostu znajomi Sajeda nie wydawali jej się warci poświęcenia.
– Więc jak będzie? – zapytała Estella, przebierając palcami u stóp.
– Ja… – zaczęła Janey, ale przerwał jej przeciągły, niski i dostojny sygnał syreny okrętowej.
Estella zerwała się na równe nogi i podbiegła do relingu. Trzy stanowiska cumownicze dalej do molo przybijał powoli ogromny jacht. Na jego rufie widać było łodzie motorowe i skutery wodne, a na górnym pokładzie stał helikopter. Jacht Sajeda wyglądał przy nim jak czółno.
– Raszid przypłynął – wycedziła Estella z namysłem, mrużąc oczy. – Powiem o tym Sajedowi. Niech tam idzie i przekaże wujowi, że my też tu jesteśmy.
Zeszła po wąskich schodkach i zniknęła z widoku. Janey opadła na poduszki rozłożone na pokładzie. Oczy miała zamknięte, ale była niezwykle rozemocjonowana. Przeczucie mówiło jej, że coś się wydarzy, że Raszid musi ją w jakiś sposób wyróżnić. I nie zawiodła się: upłynęło najwyżej pół godziny, kiedy Estella wróciła, niosąc w ręce kopertę. Nie wyglądała na zadowoloną.
– Masz – rzuciła krótko, podając kopertę Janey.
– Co to? – zapytała Janey niewinnym głosem.
– Dobrze wiesz, co to jest. – Estella posłała jej gniewne spojrzenie i usiadła obok po turecku.
Koperta była ciężka, jak z kartonu. Rozkleiwszy ją ostrożnie, Janey wyjęła bilet wizytowy. Wytłoczono na nim miniaturę wielkiego jachtu, a pod spodem widniała jego nazwa: Mamouda. Janey przeczytała, co do niej napisano, czując, że kamień spadł jej z serca. Była już praktycznie bez grosza, a teraz, za jeden krótki stosunek będzie ją stać co najmniej na bilet do Paryża i miesięczne utrzymanie.
– Co ci tam napisali? – Estella usiłowała zajrzeć jej przez ramię.
Janey wsunęła bilet z powrotem do koperty.
– To od Raszida. Zaprasza mnie o drugiej na lunch na swoim jachcie.
– Czyli nie wybierasz się z nami do Cinquant-Cinq.
– Na to wychodzi – odparła Janey.
– Pamiętaj tylko, że nieważne, ile dostaniesz od Raszida, mam u ciebie pięć stów – powiedziała Estella groźnie.
– Jasne. – Janey uśmiechnęła się drwiąco. Przysięgła sobie, że tym razem zrobi wszystko, żeby Estella nie dostała złamanego grosza z jej pieniędzy.
Janey domyślała się, że lunch, o którym była mowa w zaproszeniu, to tylko zgrabny eufemizm kamuflujący prawdziwy cel jej wizyty, czyli seks. Nic bardziej mylnego: kiedy tylko weszła na pokład, zobaczyła, że słowo „lunch" zostało użyte bez żadnych podtekstów. Na pokładzie rufowym stał olbrzymi stół nakryty biały obrusem i zastawiony kryształami oraz srebrem. Wokół niego krzątała się obsługa: ładna młoda blondynka obnosząca srebrną tacę z kawiorem i przystojny blond młodzieniec w białej koszuli i spodniach khaki, nalewający szampana i mieszający koktajle. Kilkoro gości stało lub siedziało w sztywnych pozach na ustawionych dookoła kanapach. Byli to ludzie eleganccy, lecz ich maniery robiły wrażenie wymuszonych i starannie dopracowanych, wskutek czego całe towarzystwo przypominało grupkę dzieci bawiących się w gości. Tylko Raszid wydawał się inny. Kiedy tylko Janey pojawiła się na pokładzie, wyszedł jej na spotkanie i uścisnął rękę w oficjalnym geście powitania.
– Witam, pani Wilcox. – Skłonił się lekko. – Miło mi, że znalazła pani czas.
– To mnie miło, że zechciał mnie pan widzieć – odrzekła Janey, zwracając uwagę na otyłego mężczyznę w średnim wieku, który wyłonił się zza pleców Raszida. Jego tłusty, spieczony słońcem kark wylewał się zza kołnierza letniej koszuli w szkocką kratę, a oczy pożerały Janey głodnym wzrokiem. Raszid uśmiechnął się nieznacznie.
– Pani pozwoli, że przedstawię: pan Dougrey, pani rodak, jeśli się nie mylę.
– Paul Dougrey. – Grubas wyciągnął tłustą łapę. Miał łzawiące, wodniste oczy i mocno przerzedzone siwiejące blond włosy. Czesał się na pożyczkę, znad samego ucha. Pomimo oczywistych fizycznych niedostatków widać było, że człowiek ten uważa się za szalenie atrakcyjnego.
– Pani też z Ameryki? – zapytał, po czym dodał, nie czekając na odpowiedź: – Zawsze miło spotkać ziomka. Za dużo tu żabojadów, w tej Francji.
Roześmiał się serdecznie z własnego dowcipu. W tej chwili do Raszida podszedł wysoki, zabójczo przystojny blondyn z włosami spłowiałymi od słońca i szepnął mu coś do ucha. Raszid skinął głową i powiedział:
– Przepraszam na moment. Zaraz wrócę, a państwo tymczasem mogą powspominać środkowy zachód Stanów Zjednoczonych, który bez wątpienia jest niezmiernie fascynującym miejscem. – Po tych słowach zszedł pod pokład.
– Pani pochodzi stamtąd? – zapytał Paul.
– Nie, z Massachusetts.
– A ja z Indianapolis. Narzeczona mnie wyciągnęła do Francji, bo mówią, że tak trzeba. – Wskazał głową kobietę pod czterdziestkę, o figurze wyrzeźbionej aerobikiem, siedzącą sztywno w towarzystwie drugiej, ciemnowłosej kobiety i Justina Marinellego, którego Janey poznała u Raszida w Ritzu. – No i dobrze – zaśmiał się. – Ona się pobawi w towarzystwie, a ja zrobię interesik z panem Al…
Janey kiwnęła głową, czekając na okazję, żeby mu się wymknąć. Spędziła w Europie zaledwie sześć miesięcy, ale w tej chwili zadziwiła ją subtelna, lecz wyraźna zmiana, jaka się w niej dokonała: zaczęła rozumieć, dlaczego Europejczycy postrzegają Amerykanów jako hałaśliwych i głupkowatych. Zrobiła krok w bok, ale Paul zastąpił jej drogę.
– A czym się pani zajmuje? – Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając mocne, pożółkłe zęby jak u golden retrievera.
– Jestem… modelką.
Nachylił się do niej z obleśnym uśmiechem.
– Więc jako Amerykanka pracująca tutaj zarobkowo może pani mi wytłumaczy tutejszy układ?
– Jaki układ? – Janey się przestraszyła.
– Na przykład te panny – szepnął Paul, wskazując na trzy piękne, lecz najwyraźniej znudzone dziewczyny zajmujące jedną z kanap i popijające szampana w milczeniu. – Czy to są… no, wie pani? – Wyjaśnił gestem, o co mu chodziło.
Janey cofnęła się o krok.
– Nie mam pojęcia – powiedziała cicho. – Spotkałam się z Raszidem dopiero raz, a dziś zaprosił mnie na lunch…
– Krążą różne plotki. Te panienki nie umieją po angielsku, a nawet jeśli umieją, to nie wolno się do nich…
– A czym pan się zajmuje? – zapytała szybko Janey.
– Amunicją – oznajmił, krzyżując ręce na piersi. – Będę robić z Raszidem interesy. Moja firma produkuje łuski do nabojów, a on, ten cały Raszid, choć ma jachcik i takie tam, jest tylko zwykłym handlarzem bronią…
Janey zatkało ze zdziwienia. Na szczęście uwagę Dougreya odwróciło przybycie sławnego gwiazdora filmowego, mężczyzny po sześćdziesiątce. Zjawił się wraz z żoną, która słynęła z elegancji; dziś zaprezentowała się w błękitnym jedwabnym turbanie. Jak spod ziemi pojawił się Raszid, witając nowo przybyłych z powściągliwym entuzjazmem.
– Facet ma chody, trzeba przyznać. – Paul pochylił się do ucha Janey. – Chociaż Kim liczyła na to., że spotka tu jakąś europejską arystokrację…
Janey uśmiechnęła się półgębkiem i uciekła od niego na przeciwległy kraniec pokładu. Oparła się o barierkę, ogarniając wzrokiem dobrze już sobie znaną panoramę portu Saint-Tropez: malownicze żółte domy i szereg błękitnych daszków ocieniających tanie kafejki. Ten egzotyczny widok wciąż jeszcze ją zachwycał, ponieważ pomagał pamiętać o tym, że pomimo trudów ostatnich dwóch tygodni udało jej się coś osiągnąć. Tym razem jednak podziwianie tętniącego życiem portu było tylko kamuflażem; Janey obserwowała skrycie gości zebranych na jachcie.