Выбрать главу

Dla wszystkich było oczywiste, że trzy „modelki" są na usługach Raszida; ich wdzięki zdawały się nikogo nie interesować. Po krótkiej lustracji Janey stwierdziła, że nie stanowią dla niej żadnej konkurencji. A jednak ich widok służył jako ostrzeżenie przed tym, co może czekać tutaj człowieka. Janey, choć przyjęłaby pieniądze od Raszida – tłumaczyła sobie, że byłby to prezent, nic więcej – nie miała zamiaru stać się dziewczyną do towarzystwa, zapełniającą puste miejsce przy stole i świadczącą usługi erotyczne na zawołanie. Po raz pierwszy w życiu fakt bycia Amerykanką i wszystkie jego konsekwencje stanowiły dla Janey pociechę. Przesunęła wzrok na Paula i jego narzeczoną, Kim, pochłoniętych rozmową z gwiazdorem filmowym i jego żoną. Ich mimika i gesty zdradzały niecodzienne ożywienie, które udziela się zwykłym ludziom, kiedy nagle spotkają znane osobistości. Od pierwszego spojrzenia Kim nie spodobała się Janey. Nie była ani trochę elegancka: miała włosy farbowane w jasne pasemka, ale przy skórze widniały ciemne odrosty, a jej sukienka była droga, lecz źle dobrana. Niemniej patrząc, jak Kim bez wysiłku, z typową dla Amerykanów łatwością nawiązuje poufałą rozmowę ze słynnym aktorem, Janey zapałała do niej nagłą sympatią. Kim, kobieta pomiędzy trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem życia, nie próbowała nawet udawać, że jest kim innym, niż tylko osobą starającą się wywalczyć sobie lepszą pozycję w życiu, chociażby za cenę małżeństwa z Paulem. Cenę niewygórowaną, zważywszy na fakt, że przypuszczalnie naprawdę go kochała.

Janey doszła do wniosku, że Kim także jej nie zagraża, ale nie mogła już tego powiedzieć o czarnowłosej piękności, która, jak wszystko wskazywało, była żoną Justina. Jej pogardliwe zachowanie świadczyło o tym, że pochodzi z dobrej, szanowanej francuskiej rodziny i to najprawdopodobniej szczycącej się starym szlacheckim tytułem… Janey ogromnie bawił widok tej kobiety, która wyglądała, jakby z najwyższym trudem znosiła towarzystwo osób będących dla niej z całą pewnością jakąś podejrzaną zbieraniną. Jej surowe uczesanie – włosy ściągnięte do tyłu w ciasny kok – wydawało się stanowić zaporę mającą chronić jego posiadaczkę przed niegodnymi aluzjami. Prowadziła przyciszoną rozmowę ze stojącym obok niej Justinem. Skupienie na jego twarzy zdradzało frustrację człowieka, który pogodził się już z faktem, że nigdy nie zdoła dogodzić swojej żonie, ale pomimo to wciąż ją kocha. Obserwując tę parę, Janey nagle poczuła bolesne ukłucie niepokoju. Przecież wcale nie była pewna własnej sytuacji…

Spuściła ich na chwilę z oka; w oddali, na końcu trzydziestometrowego przejścia mignęły jej dwie biało odziane postacie znikające za rozsuwanymi drzwiami bezszelestnie jak duchy. Szybko jednak wróciła do przerwanej obserwacji. Żona Justina, odwróciwszy się od męża, odgryzła delikatnie kęs tostu przybranego maleńkimi czarnymi jajeczkami. Towarzystwo nie było w jej guście, lecz to najwidoczniej nie przeszkadzało jej raczyć się kawiorem. Justin spojrzał na nią groźnie, po czym wyraźnie zirytowany odwrócił się od niej. Podchwycił spojrzenie Janey, która, nie wiedzieć czemu, zaczerwieniła się, ale nie spuściła wzroku. W jej oczach było to samo zaciekawienie co w jego; zakłopotany Justin odwrócił się z powrotem do żony, a Janey udała, że bardzo interesuje ją majtek szorujący pokład na sąsiednim jachcie.

Kiedy ponownie spojrzała w stronę gości, Justin zmierzał właśnie w kierunku grupki złożonej z Kim, gwiazdora i jego żony. Był swobodny i pewny siebie; z jednej strony cechował go polor młodego Amerykanina obytego w towarzystwie, z drugiej europejskie zamiłowanie do życia z pasją. Janey momentalnie zobaczyła w nim idealnego kandydata na męża, ze złością jednak musiała przyznać, że sama nie może uchodzić za kandydatkę na żonę dla takiego mężczyzny. Na jacht Raszida przywiodły ich podobne aspiracje; różnica polegała na tym, że nią kierowała desperacja, a jego ambicja wynikała z zajmowanej wysokiej pozycji społecznej. Janey uświadomiła sobie, że jest zbyt pospolita, zbyt przeciętna, żeby mężczyzna pokroju Justina zechciał się jej oświadczyć. Bo nie ulegało wątpliwości, że przez odpowiednie małżeństwo Justin dążył do podniesienia swojego statusu; choć takie postępowanie można krytykować, nie sposób było zaprzeczyć, że cel został osiągnięty. W nagłym przebłysku zrozumienia Janey odkryła smutną prawdę: bez względu na to, co się mówi, tym światem rządzą mężczyźni. Wszelkie zasady są pisane w taki sposób, aby mężczyzna mógł zawsze zdobyć to, co zechce, a kobiecie pozostaje pełne nadziei oczekiwanie lub mozolna samotna wędrówka…

Janey rozejrzała się bezradnie za Raszidem. Dostrzegła go, pogrążonego w cichej rozmowie z Paulem i dwoma Arabami, bez wątpienia swoimi pomocnikami. Nie mogła zrozumieć, po co została zaproszona na ten lunch, który najwidoczniej był tylko przykrywką dla spotkania w interesach. Przyszedł jej do głowy tylko jeden powód: wśród zaproszonych gości było o jedną kobietę za mało i ona miała wyrównać różnicę. Raszid nie zwracał na nią zbytniej uwagi. Janey straciła już nadzieję, że będzie chciał się z nią przespać i nagle zaczęła żałować tych dwóch lub trzech tysięcy, które miała szansę zarobić. Przyglądając się zebranemu towarzystwu, w pewnym momencie poczuła, jak zalewają fala tak wielkiej samotności, jakiej nie doznała od dawna. To uczucie było jak zwiewny obłok oddzielający ją od wszystkiego wokół. Przez chwilę Janey miała wrażenie, że stała się niewidzialna, lecz jednocześnie była absolutnie świadoma, że każdy, nawet najmniejszy jej gest widać jak na dłoni. Niezgrabnym ruchem odgarnęła włosy. Żałowała, że nie posłuchała rady Estelli i nie zaczęła palić – miałaby przynajmniej co zrobić z rękami. Nagle uświadomiła sobie, że tuż obok niej stoi przystojny blondyn, którego wcześniej zauważyła. Poczuła niewypowiedzianą ulgę.

– Wszystko wskazuje na to, że powinna pani wziąć kurs na barek. – Zasalutował jej żartobliwie. Jego wesołość kontrastowała z jej smutkiem. Mówił z akcentem angielskim, lecz nie do końca czystym. – Czy nikt nie proponował pani szampana?

– Nie wiem… – wykrztusiła, świadoma tego, jak głupio to zabrzmiało. Na całe szczęście nieznajomy wziął jej słowa za dobrą monetę.

– Z braku kieliszka w pani dłoni Wnoszę, że nie. – Spojrzeniem przywołał kelnera w białym uniformie. Po chwili Janey popijała już szampana, serdecznie wdzięczna swojemu wybawcy.

– Pan nie pije? – zagadnęła, wbijając w niego spojrzenie swoich błękitnych oczu.

– Nie mogę – padła odpowiedź. – Jestem na służbie.

– Na służbie? – zdziwiła się.

– Może mi pani nie uwierzy, ale jestem kapitanem tego jachtu. – Skłonił się ku niej z figlarnym błyskiem w oku. – Ian Carmichael – przestawił się, wyciągnąwszy rękę.

– Janey Wilcox – odpowiedziała.

– Co sprowadza Janey Wilcox, niewątpliwie przemiłą Amerykankę, na pokład Mamoudy? – zapytał z uśmiechem, lecz jego wzrok był poważny, co sugerowało, że darzy ją życzliwością.

– Nie mam pojęcia! – zawołała Janey w przypływie rozpaczliwej szczerości.

In spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem, jakby oceniając, czy rozpacz w jej głosie jest udawana. Nachylił się do niej, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu:

– Nikt na tym jachcie nie wie, dlaczego się tutaj znalazł. Nikt oprócz pana Raszida. On wie wszystko, a oni – skinął w stronę gości – nie wiedzą nic. Ale widocznie odpowiada im to, skoro godzą się wziąć udział w tej grze. – Umilkł na chwilę, po czym zapytał, powracając do swojego beztroskiego tonu: – Zna pani pana Roberta Russella?

– Tego aktora? Nie. – Janey potrząsnęła głową. – Nie znam nikogo sławnego.