– To bardzo miły człowiek. Jego żona również. Powinna się pani im przedstawić.
– Nigdy w życiu!
– To konieczność. – Uśmiechnął się. – Nie może pani przecież przez całe popołudnie rozmawiać ze mną, jakkolwiek bardzo bym tego sobie życzył.
Janey spojrzała mu w oczy. Czy to miało być ostrzeżenie, czy tylko przyjacielska rada? Przez jej ciało przebiegł dreszcz podniecenia. Była ciekawa, czy podoba mu się tak samo jak on jej, lecz jego oczy były równie spokojne jak błękitna woda w doku. Pożegnała się z nim i podeszła do gości, odnosząc niepokojące wrażenie, że pozostawia za sobą rzeczywistość i wchodzi na plan filmowy.
Robert Russell zauważył ją już z daleka i zawołał: „Halo, młoda damo!". Janey pomyślała, że jest taki uprzejmy, ponieważ ma już dosyć rozmowy z Kim. Nie minęła jednak chwila i odnalazła się w tej niewielkiej grupie, a już po kilku minutach Zara, żona Roberta, która okazała się tak czarująca, jak o niej mówiono, obiecała, że zapisze jej nazwę sklepu, w którym kupiła swój turban…
W trakcie uroczystego lunchu towarzystwo podzieliło się na dwie części: jeden koniec stołu zajmował Raszid, jego pomocnicy, modelki oraz Paul, na drugim zaś siedziała Janey wraz z Zarą, Robertem Russellem, Kim, Justinem i żoną Justina, która miała na imię Chantal. Posiłek składał się z pięciu dań. Podano także mnóstwo wina, a przy każdym nakryciu leżał cały zestaw sztućców. Przy stole Janey się rozluźniła; choć w jej wychowaniu nie położono żadnego nacisku na rozwój umysłowy ani na zdobycie jakichkolwiek cennych lub cenionych umiejętności, to jednak wpojono jej maniery, dzięki czemu wiedziała przynajmniej, którego widelca użyć. Świadomość tej odrobiny wiedzy, w połączeniu z wypitym szampanem, podbudowała ją na tyle, że zdołała sobie poradzić w sytuacji, do której była niewątpliwie źle przygotowana. Uspokoiła się zupełnie, widząc, jak do wędzonego łososia, którego podano na pierwsze danie, Kim bierze widelec do sałatki; ucieszył ją także wyraz niesmaku na twarzy Chantal. Nie zmieniało to jednak faktu, że Chantal, Kim i Zarę łączył fakt posiadania dzieci (Chantal urodziła niedawno, a miała dopiero dwadzieścia trzy lata). Janey odniosła wrażenie, że w kulturalnym towarzystwie istnieją tylko dwa typy kobiet: matki i bezdzietne. Doszła też do wniosku, że kobiety, które doświadczyły cudu macierzyństwa, tworzą ligę ponad wszelkimi podziałami.
I nie myliła się: Chantal, zagadnięta przez Kim o sprawy związane z porodem (Kim nie odczekała nawet do końca pierwszego dania), potrząsnęła tylko głową i wbiła gniewny wzrok w talerz.
– Żaden mężczyzna tego nie zrozumie, choćby się zaklinał, że jest inaczej – wycedziła, spoglądając ostro na Justina. Janey zaciekawiło, czy macierzyństwo jest głównym powodem jej nienawiści do męża, czy może stanowi ono tylko jedną pozycję na długiej liście zarzutów. Po chwili jednak konwersacja w zagadkowy sposób zeszła na temat kotar okiennych; Kim wyznała, że planuje zakupić za dwadzieścia tysięcy dolarów draperie do nowojorskiego apartamentu, w którym mieszkała razem z Paulem.
Janey przysłuchiwała się tej rozmowie, wyrażając aprobatę za pomocą stosownej mimiki i cichych pomruków, w rzeczywistości jednak nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Nie mieściło jej się w głowie, iż na tym świecie krąży tyle pieniędzy, że istnieją ludzie, których stać na wydanie dwudziestu tysięcy na dekorację okien. W jej rodzinnym mieście wszyscy grali w tenisa i w golfa, ale też nikt nie wstydził się zbierać bonów na różne produkty ani kupować mięsa w promocji za pół ceny. Czuła się w tym świecie jak intruz, ale jednocześnie widziała w nim miejsce i dla siebie. Przypatrzywszy się uważnie Chantal, uznała, że dorównuje jej urodą, choć musiała przyznać, że elegancją znacznie ustępuje Francuzce. Elegancja to jednak rzecz nabyta; Janey, prawie nieświadomie, zaczęła naśladować gesty Chantal, jej sposób trzymania widelca i delikatne dotykanie kącików ust serwetką.
Justin siedział po prawej stronie Janey. Była pewna, że on czuje coś do niej, pomimo czynionych przez niego usilnych starań, by ją ignorować. Fakt, że Chantal była jego żoną, rozbudził zainteresowanie Janey. Zaczęła się zastanawiać, czy trudno byłoby zaciągnąć go do łóżka. Nie miała żadnych złych zamiarów. Kierowała nią zwykła ciekawość, typowa dla młodych ludzi; chciała sprawdzić, jak daleko może się posunąć. Uśmiechnąwszy się lekko, zapytała Justina:
– Czy pan także ma jacht?
Spojrzał na nią spłoszonym wzrokiem, jakby nie był pewny, czy mówi poważnie, i odparł:
– Nie. Rodzina Chantal ma rezydencję w Mougins.
Spojrzał na drugi koniec stołu, gdzie siedział Raszid, pogrążony w konwersacji z Paulem i jednym z Arabów. Janey, śledząca jego wzrok, zapytała:
– Pracuje pan dla Raszida?
– Jestem inwestorem bankowym.
– Rozumiem. – Janey kiwnęła głową z mądrą miną. Choć nie miała pojęcia, gdzie leży Mougins ani czym zajmuje się inwestor bankowy, to jednak uznała, że nie ma to większego znaczenia. Była jak kamienna tablica, którą można zapełnić dowolną treścią. Zasypała Justina pytaniami dotyczącymi jego profesji. Pomimo zadziwiająco nikłego doświadczenia z mężczyznami zdołała sprawić, że jej rozmówca ożywił się i chętnie udzielał odpowiedzi; postanowiła to sobie zapamiętać jako skuteczny manewr w celu przyciągnięcia uwagi mężczyzny.
Zanim dokończono główne danie, towarzystwo u jej końca stołu było już lekko podchmielone. Robert okazał się mistrzem w opowiadaniu sprośnych historii. Janey dowiedziała się, że Justin pochodzi z Buffalo („Buffalo? To raczej mało wytworne miasto!"), jest najmłodszym wspólnikiem w swojej firmie i skończył Yale. W pewnym momencie przypadkowo otarła kolanem o jego kolano. Nie cofnął nogi, więc przycisnęła nieco silniej, czując jego podniecenie i zakłopotanie z powodu własnej reakcji. Tak jak po stosunku z Raszidem znów zalało ją odurzające poczucie władzy, prawie tak silne jak narkotyk.
Na deser podano maliny na olbrzymiej paterze. U boku Janey nagle zjawił się In. Pochyliwszy się, szepnął jej do ucha, że jest proszona do telefonu. Janey spojrzała na niego lekko rozbieganym wzrokiem. Już miała odmówić pójścia z nim, ale poważne spojrzenie kapitana zamknęło jej usta. Zerknęła na Raszida i spostrzegła, że ją obserwuje. Skinął jej lekko głową.
Wstała, przytrzymując się oparcia krzesła. Więc jednak ten moment miał nadejść? Jeśli tak, to była gotowa obsłużyć Raszida. Nikt się o niczym nie dowie, a ona będzie o trzy tysiące bogatsza. Zdziwił ją tylko fakt, że zamiast mieć poczucie, że popełnia, jak to się mówi, czyn występny, cieszyła się ze spodziewanego zysku, In zaprowadził ją do wielkiej sali, w której stały długie kanapy i niskie stoliki. W końcu sali znajdował się bar, a jej podłogę stanowił parkiet. Balowego wystroju dopełniała lustrzana kula zawieszona u sufitu.
– In – szepnęła, chichocząc – kto do mnie dzwoni?
– Ja tutaj nie zadaję pytań – odpowiedział z lekkim zakłopotaniem.
Z sali balowej nie przeszli do sypialni; In poprowadził Janey długim korytarzem, a potem kręconymi schodami pod pokład, do pomieszczenia, które wyglądało jak prywatny gabinet. Tutaj kapitan pożegnał się i wyszedł, zamykając drzwi.
Za bogato zdobionym francuskim biurkiem siedział jeden z Arabów obecnych przy stole podczas lunchu. Gestem wskazał Janey krzesło.
– Pan Raszid zagustował w pani – zaczął. – Chce zaprosić panią w rejs swoim jachtem. Będzie pani jego gościem.
Janey była całkowicie zaskoczona. Czegoś takiego nigdy by się nie spodziewała, choć słyszała, że Raszid ma na jachcie dziewczyny, a także, że daje im pieniądze. Nie mogła jednak przypuszczać, że spodobała mu się aż do tego stopnia. Przecież przez cały lunch nawet na nią nie spojrzał. Zaśmiała się.