Выбрать главу

– Ale dlaczego?

– To nie moja rzecz odpowiadać na takie pytania – mruknął Arab. – Pan Raszid proponuje dziesięć tysięcy dolarów tygodniowo.

Janey z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. Śmieszność tej sytuacji była wprost uderzająca. Jak to się mogło stać, że trafiła na jacht jakiegoś bogatego Araba, który zaproponował jej dziesięć kawałków tygodniowo za seks? Było to tak absurdalne, że chciała już wstać z krzesła i wyjść. Oczywiście jedynym słusznym wyjściem była odmowa, powrót do Paryża i dalsze poszukiwanie pracy jako modelka. Janey przypomniała sobie jednak, że nie ma pieniędzy na bilet do stolicy. Zaczęła kalkulować w myślach. Na życie wydawała około dwóch tysięcy dolarów miesięcznie – dziesięć tysięcy oznaczało co najmniej pięć miesięcy spokoju. Gdyby została na jachcie przez tydzień, mogłaby potem wrócić do dawnego życia, kto wie, może nawet znalazłaby sobie kogoś takiego jak Justin?

– Czy zgadza się pani? – zapytał Arab.

– Jasne – odrzekła, czując, że na tę śmiałą decyzję miało wpływ wino wypite podczas lunchu.

– Bardzo dobrze – usłyszała. – Zatem proszę to podpisać. – Przesunął w jej stronę kartkę papieru. – To nic takiego. Zobowiązanie do dyskrecji. Nie wolno pani będzie rozmawiać z dziennikarzami na temat pana Raszida ani kiedykolwiek o nim pisać. W razie złamania umowy…

– Co wtedy? Zabijecie mnie? – zapytała Janey. To miał być żart, jakkolwiek podyktowany nagłym strachem, który ją ogarnął. Mężczyzna milczał, mierząc ją spojrzeniem czarnych oczu.

Janey nie namyślała się ani chwili. Oferta dziesięciu tysięcy dolarów była zbyt kusząca, a poza tym nie wyobrażała sobie, żeby kiedykolwiek mogła zdradzić prasie bądź osobiście opublikować informacje dotyczące Raszida. Srebrnym piórem, które podał jej Arab, czytelnie wypisała swoje nazwisko na wręczonym dokumencie. Patrząc na podpis, stwierdziła, że ma charakter pisma jak uczennica.

Rozsiadłszy się wygodnie na krześle, spróbowała kolejnego żartu:

– To kiedy zaczynam?

– W tej chwili, panno Wilcox.

– Pójdę więc po swoje rzeczy.

– Nie ma takiej potrzeby. Mamy ludzi, którzy się tym zajmą.

– Ale przecież… Muszę pożegnać się ze znajomymi. Muszę im powiedzieć, dokąd się wybieram – zaprotestowała, czując nagłą panikę.

Arab uśmiechnął się zimno, składając dłonie tak, że stykały się koniuszkami palców.

– Obawiam się, że nie starczy pani czasu – oznajmił.

To, co powiedział potem, sprawiło, że serce Janey zatrzymało się na moment, jakby ściśnięte olbrzymią szponiastą łapą.

– Za pół godziny wypływamy na wyspy u wybrzeża Turcji.

Rozdział 15

Na kolorowe domy stojące na nabrzeżu małego portowego miasta lał się z nieba niemiłosierny żar. Upał sięgał trzydziestu pięciu stopni, lecz nie zniechęciło to małej grupki zaprzysięgłych turystów do przechadzki wąską brukowaną uliczką wiodącą z jednego końca portu na drugi. Uliczka prowadziła na wzgórze, u którego stóp przytuliła się malutka kawiarenka. Stało przed nią kilka stolików ocienionych rozeschłym drewnianym daszkiem. Przy jednym z nich siedziała Janey Wilcox, popijając coca-colę i wachlując się starym numerem „Time'a".

Niecałe pół metra od niej, na stercie desek, siedział żółtopomarańczowy kocur, wlepiając w nią spojrzenie ogromnych orzechowych oczu. Miał naderwane ucho i szramę nad jednym okiem. Kiedy się przekonał, że kobieta nie zamierza zamówić posiłku, by go nakarmić, zaczął niespiesznie czyścić pyszczek. Janey przyglądała mu się, sącząc colę przez słomkę. W całym porcie roiło się od kotów, oblegały każdego, kto siadał przy stoliku ustawionym na dworze. Niektóre z nich ośmielały się nawet wskakiwać na puste krzesła przy tym samym stole.

Janey westchnęła, podpierając podbródek dłonią. Oddała się obserwacji portu. Było to czarujące miejsce, ale minęły już trzy dni, odkąd rzucili tu kotwicę i egzotyczna sceneria dawno już się jej opatrzyła. Pozostałe dziewczyny też nie wiedziały, dlaczego muszą tkwić przez trzy dni w takim miejscu, ale były zbyt głupie, żeby ruszyć głową i poszukać odpowiedzi. Nie dziwiły się niczemu, nawet poleceniom, które im wydano pewnego ranka, zaraz po przybiciu w małej zatoce u brzegu jakiejś z pozoru niezamieszkanej wyspy: zasłonić okna i nie ruszać się na krok z kabin.

One, oczywiście, zastosowały się do rozkazów bez szemrania, ale nie Janey. Wszedłszy na łóżko, odchyliła ostrożnie rąbek zasłony i wyjrzała przez okno. Zobaczyła, jak po zboczu skalistego wzgórza schodzą trzej uzbrojeni w karabiny maszynowe żołnierze w panterkach. Rzuciła się na łóżko i zatykała usta dłonią, z wielkim wysiłkiem powstrzymując się od krzyku. Już tego dnia, kiedy zgodziła się popłynąć Mamoudą, domyśliła się, co zamierzają z nią zrobić. Kiedy tylko wróciła na pokład i zobaczyła, że nie mam tam już nikogo oprócz trzech małomównych dziewczyn, a cała załoga krząta się, wybiera cumy i podnosi kotwice, zaczęła podejrzewać, że porwano ją na sprzedaż. Następne trzy godziny spędziła w swojej kabinie, tysiąc razy lepszej niż kajuta, którą zajmowała na jachcie Sajeda; w łazience była marmurowa wanna, a do tego do wyboru szamponów, mydeł i kosmetyków. Nie mogła pozbyć się przekonania, że zostanie sprzedana w niewolę.

Wszystko było oszustwem. Zaproszenie na lunch i propozycja dziesięciu tysięcy tygodniowo miały tylko zamydlić jej oczy. Janey wyrzucała sobie głupotę, jęcząc z rozpaczy, zwinięta na łóżku w pozycji płodowej. Przecież Paul mówił, że Raszid handluje bronią, może więc ma w ofercie także dziewczyny. Na domiar złego nikt na całym świecie nie wiedział, gdzie podziewa się Janey – nikt z wyjątkiem Estelli, której raczej nie przyszłoby do głowy wezwać pomocy dla koleżanki.

Janey zmrużyła oczy, wpatrując się w płytkie wody zatoczki portowej. Na brudnej plaży po przeciwległej stronie bawiły się dzieci, a dalej, w głębi, dwaj cieśle postukiwali leniwie w deskę ułożoną na kozłach. Oczywiście, dotąd Janey nie stało się nic złego. Jednak tamtego dnia widok żołnierzy przekonał ją, że miała całkowitą rację. Nagle wszystko ułożyło się w logiczną całość: bezludna wyspa to najlepsze miejsce do przeprowadzenia takiej transakcji. Nie będzie tu żadnych świadków, a Janey zniknie bez śladu, jakby nigdy się nie urodziła. Bóg jeden wie, co z nią zrobią… Czeka ich jednak mała niespodzianka: Amerykanka postanowiła, że nie da się wziąć żywcem.

Mała portowa kafejka była przyjemnym miejscem, lecz Janey nudziła się śmiertelnie z braku jakiegokolwiek zajęcia. Żeby zająć czymś umysł, zaczęła analizować swoje zachowanie tamtego strasznego dnia. Człowiek ogarnięty paniką jest zdolny do naprawdę ciekawych reakcji. Janey przypomniała sobie, że przez dziesięć minut była półprzytomna i kompletnie zdezorientowana. Straciła poczucie przestrzeni; gdyby nie siła grawitacji, nie umiałaby określić, gdzie jest góra, a gdzie dół. Następnie, nie wiedzieć czemu, wpełzła do marmurowej wanny i przykryła się ręcznikami. Co dziwne, choć przerażona, to jednak zwróciła uwagę na to, że ręczniki są wyjątkowo grube i puszyste. Przyszło jej też do głowy, że mogłaby wziąć kąpiel, ale szybko porzuciła ten zamiar. Skoro szli po nią, nie było sensu ułatwiać im zadania, rozbierając się. Po jakimś czasie Janey wyszła z wanny. Jej umysł pracował już nieco sprawniej. Postanowiła przygotować się jak najlepiej na wypadek, gdyby nadarzyła się okazja ucieczki handlarzom. Włożyła szorty khaki, a kieszenie wypchała przeróżnymi gadżetami, które w razie potrzeby mogły posłużyć jako broń: były tam nożyczki do paznokci, przybornik na igły i nici, a nawet niewielka, podróżna pianka do golenia. Tak wyekwipowana podkradła się do okna i znów ostrożnie wyjrzała na zewnątrz.