Trzej żołnierze stali na brzegu, rozmawiając z Raszidem. Janey nie widziała jego twarzy, lecz była pewna, że to on. Poznała go po stroju: od chwili opuszczenia francuskiego wybrzeża Raszid nie ubierał się inaczej jak tylko w tradycyjne, powłóczyste szaty arabskie, do których nosił odblaskowe okulary przeciwsłoneczne. Razem z nim na brzeg zeszli dwaj jego pomocnicy, także uzbrojeni w karabiny maszynowe. Sądząc po energicznej gestykulacji, rozmowa była ożywiona. Następnie cała grupka ruszyła wąską ścieżką w głąb wyspy, znikając Janey z oczu.
Opadła bezsilnie na łóżko, kłując się boleśnie nożyczkami w kieszeni. Niepotrzebnie dała się ponieść panice – okazało się, że nie handluje się tu żywym towarem, ale bronią. Raszid był sprytny; kiedy dwie godziny później pozwolono dziewczętom wyjść z kabin, zastały salon przybrany na kształt zimowego krajobrazu. Na podłodze leżał sztuczny śnieg, a na ścianach wisiały pomalowane na biało gałęzie, udekorowane choinkowymi światełkami. Pośrodku parkietu stał ogromny biały tort urodzinowy z napisem Bon Anniuersaire Irina. Dwudziestoosobowa załoga jachtu zebrała się w komplecie i odśpiewała „Happy Birthday" Irinie, wysokiej brunetce o dużych piersiach i fenomenalnie wąskiej talii. Irina wyglądała na zaskoczoną.
– Ja nie mam dziś urodzin – zaprotestowała. Mówiła po angielsku z ciężkim obcym akcentem.
– Panie Carmichael – powiedział Raszid do Iana (do nikogo nie zwracał się po imieniu) – czy to prawda? Panna Stepowa powiada, że nie ma dziś urodzin.
– Sprawdziłem datę w jej paszporcie, proszę pana. – In był absolutnie pewny swego.
– A może to ja się pomyliła? – zastanowiła się Irina. Sytuacja się wyjaśniła, a Raszid obdarował wszystkie dziewczęta brylantowymi bransoletkami.
– Tak naprawdę to Irina wcale nie ma dziś urodzin – szepnęła później Sallie, jedna z dziewczyn, kiedy opalały się we czwórkę na pokładzie. Sallie była Angielką i codziennie po sto razy przypominała koleżankom, że pochodzi z dobrego rodu spokrewnionego z rodziną królewską. Zachowywała się tak, jakby miała święte prawo przebywać na jachcie Raszida.
– Irina… pomyłka? Tak? – zapytała Conchita, Brazylijka, która znała tylko kilka słów po angielsku i przynajmniej raz dziennie płakała za mamą. In mówił, że w Monako planowano wysadzić ją na brzeg.
– A co ty o tym sądzisz, Janey? – zapytała Sallie. Jej angielski akcent był twardy i skrzypiący jak zatarte łożysko. Gdyby Janey wiedziała cokolwiek o Anglikach, szybko zdemaskowałaby jej fałszywe pretensje do arystokratycznych korzeni. Nie zastanawiała się jednak nad tym, bo i tak nie mogła znieść Sallie. Przekręciła się na brzuch i odparła obojętnie:
– Co za różnica?
– A u mnie bransoletka. – Irina radośnie przesunęła dłonią w powietrzu.
– Ty coś wiesz, Janey. – Sallie położyła się obok niej. – Pewnie gadałaś o tym z łanem.
– Z łanem?
– Nie myśl, że nie widzimy, że robisz do niego słodkie oczy. Dajesz mu po cichu? Pamiętaj, że w każdej kabinie jest kamera.
– Więc wystarczy obejrzeć kasetę.
– A co to kaseta? – zapytała Irina.
In! Warkot helikoptera wyrwał Janey z zamyślenia. Znów była w kafejce na końcu uliczki. Lśniący śmigłowiec Raszida przemknął nisko nad portem, a potem, zwiększając pułap, zniknął za górą, której strome zbocza wznosiły się nad miasteczkiem. Skoro Raszida nie ma, nadarzała się okazja, żeby In zbliżył się do niej; Janey sama stworzyła tę sposobność, oznajmiając przy lunchu, że chce wybrać się do miasteczka po gazety. Wywołała tym zdziwienie Raszida, który powiedział wtedy z ledwie widocznym uśmiechem:
– Nie wiedziałem, że zna pani turecki, panno Wilcox. Czy oprócz tego ma pani jeszcze inne ukryte talenty?
– O, tak. – Uśmiechnęła się figlarnie. – I to niejeden.
– Nie trzymaj nas w niepewności, Janey – odezwała się Sallie z pełnymi ustami. – Może wiesz, jak sprawić, żeby piersi urosły większe?
– A co to piersi? – zapytała Irina.
Janey nastawiła uszu. Była prawie pewna, że słyszy w oddali silnik motorówki. Osłoniwszy oczy trzymanym w ręce magazynem, zdołała dojrzeć smukłą sylwetkę szarego lazera okrążającego cypel na skraju portu. Prowadził go wysoki blondyn. Z takiej odległości wszyscy marynarze z Mamoudy wyglądali identycznie – załoga składała się z Australijczyków i Anglików, a każdy z nich był szczupłym blondynem. Jednakże In górował nad nimi wzrostem; Janey była pewna, że to właśnie on. Kiedy łódź wpłynęła do portu, prześlizgując się na wysokości kafejki, Janey z bijącym sercem podbiegła na skraj nadbrzeża, machając ręką. In powitał ją szerokim uśmiechem i skierował łódź w stronę molo w samym środku portu.
Janey powróciła do stolika, nerwowo szarpiąc brylantową bransoletkę na przegubie. Nie wiedziała, jak do tego doszło, ale była szaleńczo zakochana w lanie. Kiedy nie szukała okazji, żeby choć otrzeć się o niego, spędzała czas na fantazjach, w których najpierw szli do łóżka, a potem uciekali z jachtu Raszida i zakładali wspólny dom. Prawda jednak była taka, że Janey przebywała na pokładzie już od siedmiu dni, a w tym czasie nie spędziła z łanem więcej niż trzydzieści sekund sam na sam. Ale choć pół minuty to niewiele, wystarczyło jej to, aby dostrzec w jego oczach głębokie zrozumienie; to był człowiek, który poznał się na niej.
In zacumował i ruszył w kierunku kafejki. Janey przypomniała sobie początek swojej miłości do niego. Zaczęło się już pierwszego wieczoru, który spędziła na jachcie. Roztrzęsiona i przerażona Janey szła na kolację. W drodze na rufę wpadła na kapitana.
– Oni chcą nas sprzedać w niewolę – syknęła mu gniewnie do ucha.
In był tak zaskoczony, że nie mógł powstrzymać się od głośnego śmiechu.
– Coś pani powiem – oświadczył. – Jeśli to prawda, to ja panią obronię. Przelicytuję wszystkich, słowo honoru.
Roześmiał się ponownie, trzęsąc z niedowierzaniem głową. Od tej pory był to ich stały żart; za każdym razem, kiedy się spotykali, Janey mówiła: „Mam nadzieję, że coś pan już odłożył", na co In odpowiadał: „Chowam gotówkę w materacu", mrugając przy tym porozumiewawczo.
Był już o krok od kafejki, gdy nagle skręcił, znikając w białym budynku, na którego drzwiach widniała mosiężna tabliczka o oficjalnym wyglądzie. Mieścił się tam urząd celny. Janey pociągnęła jeszcze łyk coli, usiłując uspokoić bijące szaleńczo serce. Wiedziała, że musi do niej przyjść. Była „gościem" na jachcie jego pracodawcy, a ponieważ już wcześniej ją zauważył, miał obowiązek przynajmniej podejść i przywitać się. Janey jednak od razu zaczęła snuć fantazje: zabierze ją z powrotem na jacht, a skoro Raszida nie ma, być może uda jej się wślizgnąć do jego kajuty. Sallie mówiła, że wszędzie są kamery, ale na pewno nie w prywatnych pomieszczeniach dla załogi. Janey nie mogła uwierzyć, że ktoś taki jak In zniósłby obecność kamery w swoim pokoju. Ktoś tak przystojny i mądry…
Minął kwadrans, In wyszedł z biura celnego i pomachawszy do Janey, podszedł do jej stolika.
– Jak tam tureckie gazety? – zagadnął.
– Chyba jednak nie znam tego języka – odparła beztrosko.
– Zatem ucieszy panią wiadomość, że po południu wyruszamy do Monako. Była pani kiedyś w Monako?
– Nie, ale być może Raszid zechce mnie tam wysadzić…
– Wątpię – rzekł In, przekrzywiwszy głowę. – Polubił panią.
– Pewnie dlatego, że dobrze gram w pokera… Czy musimy natychmiast wracać na jacht?
– Poczekam, aż skończy pani pić.
– Zatem nie będę się spieszyć. – Uśmiechnęła się do niego. Szalała na punkcie jego głosu, nawykłego do wydawania rozkazów. Kiedy mówił do niej w ten sposób, czuła się jak dziecko, które słyszy od ojca zapewnienie, że wszystko będzie dobrze. – A pan się nie napije? Dlaczego? – zapytała niewinnym głosikiem.