– Nie udawaj, że ci nie zależy.
Uśmiechnął się.
– No dobrze. Zależy mi. Mogłabyś mi to ułatwić.
Chwilę milczała.
– Co na to wszystko Jock?
– Jock jest rozdarty. Musi wracać do Szkocji. Wie, że potrafiłbym się tobą zaopiekować. Wie też, że nie musiałbym tego robić, gdyby tak było dla mnie wygodniej.
Tak, Royd nie liczyłby się z nią. Ale droga, którą podąża, to n;l, który ona wyznaczyła sobie już wiele lat temu.
– Przemyślę to.
– Tylko szybko. Muszę cię stąd zabrać. Mamy najwyżej kilka godzin, zanim Sanborne wyśle kogoś, żeby sprawdził, co z Caprio. Może już się zorientował, że Caprio nawalił, i zleca tę robotę komu innemu.
– Mam pracę. Nie mogę tak po prostu zniknąć.
– Możesz przecież zachorować. Jesteś lekarzem. Na pewno będziesz potrafiła symulować chorobę.
– Nie mam w zwyczaju kłamać – oburzyła się.
– A ja tak. Jeśli wiem, że to może uratować mi tyłek. – Wstał. – Rozejrzę się dookoła domu. Sprawdzę, czy wszystko w po¬rządku. Miej przy sobie telefon. – Podał jej wizytówkę z numerem telefonu. – Możesz też po prostu zawołać. Tak czy inaczej wrócę za godzinę. Możesz mnie wtedy przedstawić synowi, żeby wiedział, kim jestem. Na twoim miejscu nie posyłałbym go dzisiaj do szkoły.
Sophie przeszedł dreszcz.
– Zastanowię się. Zresztą on nie będzie wiedział, o co chodzi.
– Nie musi. I tak ma za sobą dużo gorzkich doświadczeń mówiąc to, Royd zmarszczył brwi. – Może mieć problem. Muszę coś wymyślić.
– Zostaw w spokoju mojego syna. Nie pozwolę ci go wykorzystać.
Uśmiechnął się.
– Widzisz, już pogodziłaś się z tym, że wykorzystam ciebie. Taka jest siła poczucia winy.
Spojrzała na niego w zamyśleniu.
– Jestem przekonana, że potrafisz być przerażający.
– Pewnie masz rację. – Ruszył w stronę drzwi. – Nastawię kawę i zadzwonię po Jocka. Będzie chciał, żebyś go upewniła, że powinien wracać do MacDuff' s Run.
– Już mu to powiedziałam.
– Ale teraz masz w ręku silniejszy argument.
– Jeszcze nie podjęłam decyzji, jeśli chodzi o ciebie, Royd.
– A więc pospiesz się. Nie możesz stracić takiej okazji. Mogę ci nawet obiecać, że ani ty, ani twój syn nie zginiecie, jeśli będziecie wykonywać moje polecenia.
Słyszała jego kroki w korytarzu i trzaśnięcie drzwi fron¬towych.
Boże.
Opadła na poduszki, myśląc o tym, co powiedział Royd.
Zanim się zjawił, wierzyła, że zabicie Sanborne'a położy kres nieszczęściu, które spowodowała. Teraz nie była pewna. Wszy¬stko się komplikuje.
Przynajmniej w swojej krucjacie nie będzie sama.
Royd i tak będzie ścigał Sanborne'a. Z nią czy bez niej. Jeśli się zgodzi najego warunki, może wiele stracić. Z drugiej strony Royd może się jej przydać.
Nie mogła już zasnąć. W stała z łóżka i poszła do łazienki.
Kwadrans później była ubrana i szła do kuchni.
Nagle zatrzymała się w progu.
Cholerny manipulator. Niech go diabli wezmą!
Na blacie kuchennym, obok ekspresu do kawy, leżały dwa stryczki, które wcześniej Jock wrzucił do kosza.
– W porządku, Jock. Nie jesteś już tam potrzebny – powie¬dział MacDuff. – Wracaj do domu.
– Sanborne zaczyna mieszać. Chciał ją zabić.
– Royd go powstrzymał. Powiedziałeś mi, że z nim jest bezpieczna. Ufasz mu?
– Ufam mężczyźnie, którego poznałem rok temu. Myślę, że ufam mu też teraz, ale stawka nie toczy się o moje życie. Możesz zadzwonić do Yenable'a z CIA i dowiedzieć się, czy mogą sporządzić raport o Roydzie?
– On nie zajmuje się Ameryką Południową. Poza tym, odkąd pomógł w pozbyciu się Thomasa Reilly' ego, awansował. Może nie chcieć ryzykować posady.
– Przekonaj go. Musi przecież mieć kontakty w Ameryce Południowej. Chcę wiedzieć.
– Jeśli raport cię usatysfakcjonuje, wrócisz? Jock przez chwilę milczał.
– Na trochę. Będę chciał trzymać rękę na pulsie. MacDuff zaklął pod nosem.
– Jock, to nie jest… – Urwał nagle. – Zaraz oddzwonię dodał po chwili.
Rozłączył się.
Jock wstał. Zanim wróci do domu Sophie, powinien wziąć prysznic. Royd powiedział mu, że kazał Sophie zostać z Micha¬elem w domu. Ale Royd nie znał Sophie. Ona i tak zrobi to, co będzie uważała za słuszne.
Jeśli mu się poszczęści, MacDuff wkrótce zdobędzie potrze¬bne mu informacje. Szkot zawsze osiągał zamierzony cel. Chce, żeby Jock wrócił do domu, i zrobi wszystko, żeby tak było.
Jeśli to będzie konieczne, MacDuff przyjedzie do Waszyngto¬nu. Boże! Jock, nie chciał mieszać go do tego wszystkiego. MacDuff i tak już uratował mu skórę, dzięki niemu nie zwariował. Ale zależność Jocka od jego przyjaciela musi się kiedyś skończyć.
Zadzwonił telefon.
– Właśnie wsiadła z dzieciakiem do samochodu – powiedział Royd. – Dokąd, u diabła, może jechać?
– Zabrała ze sobą jakieś rzeczy?
– Nie.
– W takim razie odwozi Michaela do szkoły. Pewnie zostanie w okolicy, żeby upewnić się, że wszystko porządku.
– Mówiłem jej, żeby została w domu, do cholery! – wybu¬chnął Royd.
– Jedziesz za nią?
– Oczywiście.
– Jeśli ich zgubisz, chłopak chodzi do Thomas Jefferson Middle School. Nie powinieneś rozmawiać z nią teraz, kiedy jesteś taki wściekły. Nie rób tego, jeśli chcesz, żeby współ¬pracowała. Pewnie ją czymś wkurzyłeś, prawda?
– Może. Ryzyko zawodowe. Mogłem albo ją zastraszyć, albo być agresywny.
– Chyba nic nie udało ci się wskórać.
– Będzie tego żałować. Boch i Sanborne już na pewno wiedzą, że Caprio nie wykonał zadania. Przyślą kogoś innego.
– Najpierw upewnią się, że teren jest czysty.
– W domu nie jest bezpieczna. Może nawet nie jest bezpieczna, w ogóle zostając w mieście. Przekonaj ją.
– Ale z tobą będzie bezpieczna? – upewnił się Jock po chwili milczenia.
– Obiecałem jej. Dotrzymuję obietnic. Porozmawiaj z nią.
– Zastanowię się.
Royd nie odzywał się chwilę.
– Jestem inny niż ty. Nie będę dla niej miły. Nie wybaczę jej, jeśli nawali. Będą nią manipulował i wykorzystam ją, żeby osiągnąć swój cel. Ale ostatecznie pozbędziemy się REM-4, a ona będzie żyła. Czy nie tego właśnie chcemy?
– Cel uświęca środki?
– A tak – burknął Royd. – Nie udawaj, że myślisz inaczej.
– Staram się tak nie myśleć. Tego nas uczyli na szkoleniu w Garwood. Nie chcę dać tym sukinsynom tej satysfakcji. – Nie zawsze się udaje.
Nie, nie zawsze, pomyślał Jock. Pranie mózgu, jakie im zafundowali, odwoływało się do najbardziej zwierzęcych in¬stynktów w człowieku.
– Czasami.
– Tak, czasami. Ale nie w przypadku Bacha i Sanborne'a.
– Royd zamilkł na chwilę. – Jestem przy szkole.
– Na jakiej ulicy.
– Sykomory.
– No tak, wiezie go do szkoły. Zaparkuje i będzie obserwowała szkołę. Chcesz, żebym tam pojechał?
Cisza.
– Tak. Muszę skontaktować się z Kellym i porobić plany. Zadzwonię do ciebie, jak skończę. Zmienię cię.
– Będę za pół godziny.
Cholerny Jock.
MacDuff wstał i podszedł do okna gabinetu. Patrzył na fale rozbijające się o brzeg. Tylko tego mu brakowało, żeby Jock I,rzucił na niego ten ciężar. Dlaczego ten chłopak nie może po prostu wrócić do domu?
Bo Jack nie jest już małym chłopcem. Robi, co uważa za słuszne, i nie potrzebuje MacDuffa. W pewnym sensie łatwiej było, kiedy Jock był tym cholernym robotem.