– Dobranoc. Zostaw te drzwi uchylone, ale wejściowe zamknij na klucz. I nie kłóć się ze mną, proszę.
– Marzę o tym, żeby się pokłócić, ale nie jestem tak głupia, za jaką mnie uważasz. Pozwolę ci nie spać całą noc, żeby mnie pilnować. To ci nie zaszkodzi, wręcz przeciwnie.
– Rzeczywiście – potwierdził poważnie. – Jak Michael?
– Lepiej, niż myślałam. Podoba mu się tam. A któremu chłopakowi by się to nie podobało? Szkocki zamek i jego właściciel na każde twoje skinienie.
– Z tego, co wiem od Jocka, MacDuff nie jest na niczyje skinienie, ale jestem pewien, że zaopiekuje się Michaelem.
– Jock obiecał mi, że obaj się nim zajmą. Mam nadzieję, że będzie bezpieczny. Do jutra, Royd.
Nie czekając na odpowiedź, poszła do pokoju. Chwilę póź¬niej wciągała na siebie jaskrawożółtą koszulę nocną. Żółta? Dziwne, że Royd wybrał właśnie taki kolor. Podejrzewałby go raczej o granat lub zieleń…
Będzie miała problemy z zaśnięciem, bo spała w dzień. Może to i lepiej. Będzie miała czas, żeby zastanowić się, czy uda jej się zdobyć dysk, mając do dyspozycji zaledwie dwanaście minut.
– Nie odebrała. – Dave Edmunds rozłączył się. – Włączyła się poczta głosowa. Mówiłem panu, że nie odbierze. Jej telefon albo jest roztrzaskany, albo leży gdzieś w cudzym ogródku rzucony tam siłą wybuchu. Policja powiedziała, że zaraz po tym zajściu dzwonili do niej.
– Zawsze można spróbować. – Larry Simpson wzruszył ramionami. – Tak, jak panu mówiłem, czasami policja za wcze¬śnie sobie odpuszcza. Mają za dużo spraw na głowie. Ale ja jestem dziennikarzem, wolnym strzelcem, co oznacza, że mam mnóstwo czasu. Miałem nadzieję, że uda mi się zdobyć jakiś ładny kąsek, który mógłbym sprzedać gazetom.
– Nie znajdzie pan tutaj żadnego kąska – powiedział gorzko Edmunds. – Mój syn nie żyje. Moja była żona nie żyje. To nie powinno się było stać. Ktoś za to zapłaci. Mam zamiar pozwać tych drani ze spółki gazowej. Nie ujdzie mi to na sucho.
– Dobry ruch – stwierdził Simpson i wstał. – To jest moja wizytówka. Jeśli będę mógł panu pomóc, proszę zadzwonić.
_ Może _ powiedział powoli Edmunds. – Jeśli ktoś myśli, że sprawę wygrywa się jedynie na sali sądowej, jest w błędzie.
_ Pan jest prawnikiem. Pan to wie. – Zamilkł i spojrzał w swoje notatki. – Czy pański syn wspominał o kimś jeszcze, kto odwiedzał ich dom, oprócz tego Jocka Gavina?
– Nie.
_ I nie powiedział panu o nim nic, z wyjątkiem tego, że jest kuzynem pańskiej byłej żony?
_ Mówiłem już panu, że nie. – Przyjrzał się uważnie twarzy Simsona. _ Zaczyna mnie pan intrygować, panie Simpson. Wpuściłem pana do domu i współpracuję z panem, bo potrzeb¬ne mi jest szersze poparcie. Ale pan za bardzo naciska. Za¬czynam się zastanawiać, czy spółka gazowa nie przysłała pana, żeby wybadał pan moje zamiary.
– Widział pan moje dokumenty.
_ Sprawdzę jutro, czy wszystko się zgadza.
_ Przykro mi, że pan mnie podejrzewa. Chociaż rozumiem pana. Może wrÓCę jutro, kiedy już pan sprawdzi moją tożsamość.
_ Może. _ Edmunds podszedł do drzwi i otworzył je. – Ale teraz proszę zostawić mnie samego z moim żalem. Dobranoc.
Simpson skinął głową na znak zrozumienia.
_ Oczywiście. Dziękuję panu za pomoc.
Edmunds wyszedł z nim na werandę i odprowadził wzrokiem, kiedy tamten wsiadał do samochodu.
Cholera.
Kiedy Simpson był już za rogiem, wyciągnął telefon komórkowy.
_ Ma mój numer rejestracyjny. No i może mnie jutro sprawdzić.
_ A więc nawaliłeś – stwierdził Sanborne.
_ Robiłem, co mogłem. Czego się spodziewałeś? On jest bardzo podejrzliwy. Jest prawnikiem, na miłość boską.
_ W porządku, uspokój się• Jak możemy to załagodzić?
Simpson zastanowił się chwilę•
_ Ma zamiar pozwać spółkę gazową – powiedział wreszcie. – Myślał, że może oni mnie przysłali. Nie jestem pewien, co chce tym zyskać.
– Pociągniemy ten wątek. Prawnicy zawsze są gotowi za¬wierać ugody. Nie powinien… – przerwnał w połowie zdania. – W słuchawce przez moment panowała cisza. – Cholera. Właśnie ogłosili, że w domu nie znaleziono ciał.
– A więc Edmunds nie jest już nam potrzebny.
– Może tak, może nie – odparł w zamyśleniu Sanborne.
– Zadzwoń do niego jutro i umów się na spotkanie pod pretekstem przedyskutowania warunków w imieniu spółki gazowej. Skoro nie ma dowodów na to, że jego syn zginął, może będzie chciał negocjować. Dowiedziałeś się jeszcze czegoś?
– Nie odebrała telefonu. I według dzieciaka, ta Dunston przez ostatnie kilka miesięcy prowadzała się ze swoim kuzy¬nem, Jockiem Gavinem.
Cisza.
– Jock Gavin?
– Tak mi powiedział.
– A niech mnie.
– Znasz go?
– Kiedyś go znałem. Słyszałem o jego imponujących wyczynach, po tym, jak opuścił mój rewir.
– Co za…
– Wracaj jak najszybciej. Powiem ci, jak masz jutro rozmawiać z Edmundsem.
– Może powinienem odczekać, aż trochę ochłonie?
– Nie chcę czekać. Nie kłóć się ze mną.
Samborne rozłączył się.
Rozdział 8
Trzecia rano.
Sophie znowu zmieniła pozycję, żeby poszukać chłodnego miejsca na poduszce. Rozluźnij się, do diabła! Miała rację, wcześniejsza drzemka pogrzebała wszelkie szanse na sen. Przez ostatnie kilka godzin leżała na łóżku, daremnie usiłując zasnąć. Mogłaby znaleźć w telewizji jakiś nudny film, który by ją uśpił, gdyby nie uchylone drzwi. Od momentu, kiedy kilka godzin temu Royd zgasił światło, nie słyszała jednego dźwięku z jego pokoju. Nie chciała go budzić, tylko dlatego, że…
Teraz usłyszała jakiś dźwięk.
Ciężki oddech. Nie jęk czy krzyk, po prostu ciężki oddech. Zamarła i zaczęła nasłuchiwać.
Jeśli to Royd, to oddychał tak, jakby coś go bolało.
A musiał to być Royd. Słyszałaby, gdyby ktoś inny wszedł do pokoju któregoś z nich.
Może to niestrawność po chińszczyźnie. Nie jej sprawa.
Do diabła! Przecież jest lekarzem. Nie może odwracać się, kiedy ktoś jest w potrzebie. Składała przysięgę. Czasami chciałaby, żeby nie była nią związana. Tak, jak teraz.
Cholera, może to tylko zły sen.
A może nie. Nawet jeśli to tylko koszmar, nie mogła powstrzymać się od gestu miłosierdzia, jakim byłoby obudzenie go.
Przestań wreszcie dywagować. Po prostu to zrób, powiedziała sobie.
Wstała łóżka i podeszła do drzwi, otworzyła je szerzej. Royd leżał na brzuchu, przykryty prześcieradłem.
Zapaliła lampkę stojącą na nocnym stoliku. – Usłyszałam cię. Co…
Nagle skoczył do niej i przewrócił ją na podłogę. Jego ręce zacisnęły się jej na gardle.
Przekręciła głowę i ugryzła go w nadgarstek.
Nie zwolnił uścisku. Patrzył na nią, ale nie była pewna, czy ją widział. Na jego twarzy malowała się wściekłość.
Z całej siły uderzyła go pięścią w genitalia. Jęknął z bólu i poluzował uścisk.
Chciała się uwolnić, ale zacisnął uda wokół niej. Wpiła w nie paznokcie.
– Cholera! – Gniew powoli ustępował z jego twarzy. Potrząsnął głową, jakby chciał się obudzić – Sophie? Co, u diabła, robisz? Chcesz mnie zabić?
– Ty draniu! A co myślisz? Pomóż mi wstać.
Royd powoli podniósł się z podłogi.