Przez chwilę milczał.
_ One odświeżają moją pamięć – wyznał w końcu. – Podsycają gniew. Dzięki nim mogę się skoncentrować na tym, co muszę zrobić.
Podsycają gniew.
_ Mój Boże, tego właśnie chcesz? Dobrze wiem, jakie cierpienie przynoszą te sny.
_ To dzieło Sanborne'a i Bocha. Taki dostałem od nich dar. Teraz mogę go trzymać przy sobie i obrócić przeciwko nim. Więc nie użalaj się nade mną•
– Nie będę.
_ Będziesz. Nic na to nie poradzisz. Jesteś jednym z tych ludzi, którzy dźwigają świat na własnych barkach. – Podniósł się i poszedł w stronę do łóżka. – Nie wdepnęłabyś w to gówno, gdybyś nie chciała pomóc ojcu. Cierpisz, bo nie możesz pomóc synowi. Teraz myślisz, że cię potrzebuję, i gdybym chciał, mógłbym zrobić z tobą, co zechcę. – Wśli¬zgnął się do łóżka i przykrył prześcieradłem. – Ale nie chcę.
Więc idź spać.
_ Jeszcze będziesz chciał. – Ruszyła w stronę drzwi. – Mam nadzieję, że twoje koszmary nigdy cię nie opuszczą i… – urwała.
– Nie. Tego nie chcę•
_ Widzisz? – powiedział Royd łagodnie. – Nawet nie potrafisz rzucić na mnie przekleństwa.
_ Koszmary to zbyt osobista sprawa, ale mogę wymyślić coś innego, co porządnie wystraszy mężczyznę takiego jak ty.
– Na przykład?
_ Niech ci uschną jaja i żebyś dostał alergii na viagrę i wszystkie jej odpowiedniki.
Spojrzał na nią zdziwiony, po czym wybuchnął śmiechem.
– Boże, jesteś twardą kobietą•
_ Nie, nie jestem. Jestem delikatna.
Z całej siły trzasnęła drzwiami.
– Jeszcze śpi? – zapytał MacDuff J ocka, który właśnie scho¬dził po schodach.
– Był wyczerpany, ale do trzeciej nad ranem nie mógł zasnąć.
– Możemy się przejść? Musimy porozmawiać. Jock pokręcił głową.
– Nie mogę zostawić Michaela nawet na moment. Obieca¬łem Sophie.
– Dałem ci tę bezprzewodową opaskę.
– Ale jeśli będzie miał atak i zapadnie w bezdech, a mnie nie będzie przez kilka minut, On umrze.
– No dobrze – westchnął MacDuff. – W takim razie chodź¬my na dziedziniec. Stamtąd w trzy minuty dotrzesz do każdego pokoju w zamku. – Uśmiechnął się. – Powinieneś to wiedzieć. Jako dziecko spenetrowałeś tu wszystkie zakątki.
– Nigdy nie dałeś mi do zrozumienia, że jestem kimś gor¬szym, tylko dlatego, że moja mama była u ciebie gosposią – powiedział Jock, idąc za MacDuffem na dziedziniec. _ Nigdy nie pomyślałem, że mógłbyś być draniem, dopóki nie poznałem prawdziwego świata.
– To jest prawdziwy świat, Jock. Jock spojrzał na wieżyczki zamku.
– Dla ciebie. To jest część ciebie. Żyjesz dla tego miejsca.
Dla mnie to tylko miłe wspomnienia i dom mojego przyjaciela.
– Ta także twój dom.
Jock zaprzeczył ruchem głowy.
MacDuff przez chwilę milczał, skupiwszy wzrok na zamku.
– Chcę, żebyś tu został. Pozwoliłem ci odejść, bo wiedziałem, że potrzebny ci dystans. Czułeś, że poświęcam ci zbyt dużo uwagi, bo… nie byłeś sobą.
Jock zachichotał.
– Chciałeś powiedzieć, że byłem wariatem. MacDuff uśmiechnął się.
– Powiedzmy, że miałeś okresy dezorientacji, kiedy nie pa¬nowałeś nad sobą.
– Byłem wariatem – przyznał Jock. – Nie zranisz mnie, mówiąc prawdę. W ciąż zdarza mi się, że zupełnie tracę kon¬Irolę. – Napotkał wzrok MacDuffa. – Ale te okresy są coraz rzadsze. Nie muszę już być cały czas pod twoimi skrzydłami. I tak za dużo się o mnie martwiłeś, włożyłeś w to tyle wysiłku.
– Bzdury. Dopóki zupełnie nie wydobrzejesz, tego wysiłku nie jest za dużo. A co by było, gdybym powiedział, że to ja l•iebie potrzebuję, a nie odwrotnie?
– Nie uwierzyłbym. Masz swoje sprawy.
– Na miłość boską, jesteś ważniejszy dla mnie niż ci wszyscy moi pomagierzy razem wzięci. Ty używasz rozumu.
– Myślisz, że oni nie?
– Jock.
– No dobrze. Powiedz mi, jak chcesz wykorzystać ten mój wspaniały umysł.
– W ciąż nie znalazłem złota Ciry.
– Złota Ciry? – Jock zachichotał. – Znowu szukasz tego zaginionego skarbu rodzinnego?
– Nigdy nie przestałem. W ciągu ostatniego roku zajmowa¬łem się tym bardzo intensywnie. National Trust nie dostanie MacDuff's Run. Ta posiadłość należy do mnie.
– Złoto Ciry to mit.
– Zostań więc, a sprawdzimy to razem. To będzie prawdziwa przygoda. Przeszukałem prawie całą posiadłość – dodał Mac¬Duff zniżonym głosem. – Potrzebuję czyjegoś świeżego spoj¬rzema.
Propozycja była kusząca. MacDuff wiedział, jak przekony¬wać ludzi.
– Chcesz odwrócić moją uwagę od Sophie i chłopca.
– Częściowo. Naprawdę jesteś mi potrzebny. Jesteś jak rodzina. A tylko rodzinie zaufałbym w sprawie skrzyni pełnej złota. Takie mam zasady. Wiesz, że z natury nie jestem ufny. Pomóż mi.
– Zastanowię się.
– Zrób to – powiedział MacDuff i poklepał go po ramieniu.
– Nie masz po co wracać do Ameryki. Na razie zaopiekujemy się chłopcem, a kiedy będzie już bezpiecznie, sam go odstawię do Stanów. – Zauważył, że wyraz twarzy Jocka się zmienił. – Dobrze, ty go odstawisz. Wrócisz następnym samolotem.
– Chyba zbyt mnie przyciskasz.
– Może trochę. Czy ja kiedykolwiek zadowalałem się słabymi środkami?
– Nigdy. – Jock spoważniał. – Ale może będziemy musieli zrobić coś więcej niż tylko czekać tu z Michaelem. Może się okazać, że ściągnąłem na ciebie Sanborne'a. Kiedy tu lecieli¬śmy, myślałem o tym, że były mąż Sophie wiedział o moim istnieniu. Michael powiedział mu, że jestem kuzynem Sophie, ale Edmunds zna moje nazwisko. To, co on wie, tego Sanborne może się dowiedzieć.
– Jeśli tak się stanie, stawimy temu czoło.
– Sanborne to bardzo wpływowy człowiek.
– Nie tutaj, nie na mojej ziemi. Nie z moimi ludźmi. Niech tylko się tu pojawi!
Jock zaśmiał się. Ta odpowiedź była tak bardzo charaktery¬styczna dla MacDuffa, że Jock poczuł się jak w domu.
– Rozumiem więc, że nie chcesz, żebym zabrał stąd chłopca i ukrył go gdzie indziej?
– O czym ty mówisz? Wziąłem odpowiedzialność za tego chłopaka. Tylko spróbuj mi go zabrać!
– Nawet nie będę próbował – zaśmiał się Jock, wchodząc po schodach. – Muszę sprawdzić co z Michaelem. Nawet jeśli nie ma ataku, to tylko małe dziecko z dala od domu.
– On ma dziesięć lat. Ty miałeś zaledwie piętnaście, kiedy uciekłeś z domu z zamiarem odkrywania świata.
– Ale to był mój wybór. Niezbyt mądry, ale Michael nie miał wyboru, musiał tu przyjechać. Poza tym ty musiałeś pojechać za mną, żeby uratować moją skórę. Michael ma tylko mnie.
– Nie mógł mieć więcej szczęścia – powiedział cicho Mac¬Duff. – Ja też w każdej chwili wybrałbym ciebie.
Przez chwilę Jock nie wiedział, co powiedzieć. Zawsze był podopiecznym, nie opiekunem. Gdzieś, w głębi duszy wiedział, że byli teraz z MacDuffem na równej stopie, ale jego uczucia to co innego. Boże, był wzruszony. Na jego twarzy pojawił się wymuszony uśmiech.
– Dobrze wiedzieć. Czy to oznacza, że nie wtrącisz mnie i Michaela do lochów dla naszego bezpieczeństwa?
– To nic nie znaczy. Zawsze robię to, co uważam za konie¬l•l',ne. Chociaż tak się składa, że piwnice są zalane od wiosny. Macie szczęście.
– Wiedzą już, że nie było was w domu – powiedział Royd, kiedy Sophie weszła do jego pokoju następnego ranka. – Straża¬cy ogłosili to zeszłej nocy.