Выбрать главу

Wzięła głęboki wdech, podniosła głowę i przekręciła kluczyk w stacyjce.

Sanborne przyjedzie do zakładu o siódmej rano. Musi być tam przed nim.

Uciekać.

Usłyszała za sobą krzyk.

Ześlizgnęła się ze zbocza, upadła, podniosła się i zsunęła nad brzeg jeziora.

Nad głową świsnęła jej kula. "Zatrzymaj się!"

Uciekać. Trzeba biec.

Usłyszała jakieś dźwięki pochodzące z krzaków na szczycie wzgórza.

Ilu ich tam było?

Zanurkowała w krzakach. Samochód zaparkowała jakieś pół kilometra stąd. Przedzierając się przez zarośla może zdoła ich jakoś zgubić.

Gałęzie uderzały ją mocno po twarzy. Głosy ucichły.

Nie, nie ucichły, po prostu były daleko. Może poszli w drugą stronę?

Nareszcie dotarła do samochodu.

Usiadła za kierownicą, strzelbę rzuciła na tylne siedzenie i ruszyła.

Mocno przycisnęła pedał gazu.

Uciekać. Jeszcze wszystko może być dobrze. Może nie zdą¬żyli jej się przyjrzeć.

Przecież nie byli nawet na tyle blisko, żeby wlepić jej kulkę…

Kiedy godzinę później Sophie weszła do domu, Michael krzyczał.

Cholera. Cholera. Cholera.

Rzuciła torbę i pognała korytarzem.

– W porządku – powiedział Jock Gavin, kiedy Sophie wbie¬gła do pokoju. – Obudziłem go od razu, gdy tylko włączył się sensor. To nie trwało długo.

– Wystarczająco.

Michael siedział na łóżku, jego chuda klatka piersiowa falo¬wała. Sophie podbiegła do chłopca i przytuliła go.

– Już w porządku, maleńki. Już po wszystkim – szeptała, delikatnie go kołysząc. – Już po wszystkim.

Michael przytulił się do matki mocniej, po czym, po chwili odepchnął ją od siebie.

– Wiem, że już po wszystkim – powiedział szorstko. Ode¬tchnął głęboko i dodał: – Przestań traktować mnie jak dziecko. Dziwnie się z tym czuję.

– Przepraszam. – Za każdym razem przysięgała sobie, że nie będzie reagowała tak emocjonalnie, ale nie zawsze jej się to udawało. Przełknęła ślinę. – Postaram się tego nie robić. – Uśmiechnęła się niepewnie. – Wyobraź sobie, że niektórzy uważają, że wciąż jesteś dzieckiem.

– Zrobię ci śniadanie, Michael – powiedział Jock, idąc w stronę drzwi. – Rusz się. Jest w pół do ósmej.

– Już. – Michael wstał z łóżka. – Muszę szykować się do szkoły. Nie chcę spóźnić się na autobus.

– Nie ma pośpiechu. Jeśli się spóźnisz, zawiozę cię.

– Nie. Jesteś zmęczona. Powinienem zdążyć. Jak tam to małe dziecko?

– Jeden atak. Myślę, że to wina jednego z leków, które bierze. Spróbuję go czymś zastąpić.

– Super – powiedział Michael i zniknął za drzwiami łazienki. Teraz, prawdopodobnie, oparł się o umywalkę, starając się powstrzymać napad mdłości, które pojawiły się wraz ze stra¬chem. To ona go tego nauczyła, chociaż ostatnio Michael nie chciał, żeby była świadkiem tej czynności. To naturalne. Nie było powodu, dla którego miałaby czuć się zraniona. Michael miał dziesięć lat i powoli dorastał. Cieszyła się, że i tak mieli ze sobą dobry kontakt.

– Mamo. – Michael wystawił głowę zza drzwi. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Skłamałem. Tak naprawdę, nie czuję się z tym dziwnie. Po prostu pomyślałem, że powinienem tak się czuć.

Znowu zniknął.

Sophie poczuła, jak ogarnia ją matczyna miłość. Poszła do kuchni.

– Fajny chłopak – powiedział Jock. – Ma jaja. Sophie skinęła głową.

– To prawda. Miał w nocy jeszcze inne ataki?

– Według twojej aparatury, nie. Tętno równomierne. Dopiero nad ranem nagle skoczyło. – Jack spojrzał jej w twarz. – Powiedz Michaelowi, że zrobiłem mu tost i nalałem soku pomarańczowego. Idę zadzwonić. Muszę się zameldować Mac¬Duffowi.

Uśmiechnęła się.

– Kiedy pierwszy raz tak powiedziałeś, myślałam, że Mac¬Duff jest nie szkockim właścicielem ziemskim, a twoim kurato¬rem sądowym.

– W pewnym sensie nim jest – przyznał, mrugając powieka¬mi. – Gdybym się od czasu do czasu nie meldował, gotów by mnie ścigać, żeby tylko upewnić się, że robię to, co powinie¬nem. Zawarliśmy umowę.

– To, że wychowałeś się w wiosce najego ziemi, nie znaczy, że musisz robić, co ci każe.

– On tak nie uważa. Zawsze czuł się odpowiedzialny za ludzi w naszej wiosce. Zawsze był też zaborczy. Uważa nas za swoją rodzinę. Czasami i ja sam wciąż tak myślę – dodał z uśmiechem. – Jest moim przyjacielem, a trudno powiedzieć przyjacielowi, żeby się od ciebie odczepił… Masz na policzku zadrapanie.

Sophie z trudem powstrzymała się, żeby nie dotknąć twarzy.

Doprowadziła się do porządku na stacji benzynowej, ale nie mogła nijak zakryć tej małej rany. Powinna była wiedzieć, że Jock zauważy. On zauważał wszystko.

– To nic.

Przyjrzał jej się uważnie.

– Spodziewałem się, że będziesz już godzinę temu. Gdzie byłaś?

– I tak mógłbyś się ze mną skontaktować, gdyby coś stało się Michaelowi – odparła wymijająco.

– Gdzie byłaś? – powtórzył. – Byłaś tam. Pojechałaś do zakładu?

Nie mogła go okłamać. Skinęła nerwowo głową.

– Nie przyszedł. Przez ostatnie trzy tygodnie, w każdy wto¬rek, pojawiał się tam przed siódmą. Nie wiem, dlaczego dzisiaj nie przyszedł. – Zacisnęła dłonie. – Niech to cholera, Jock, byłam gotowa. Byłam gotowa to zrobić.

– Nigdy nie będziesz gotowa.

– Nauczyłeś mnie. Jestem gotowa.

– Możesz go zabić, ale wciąż będziesz rozdarta.

– Zabijanie nie sprawia, że jest się rozdartym.

Jock skrzywił się.

– Trzeba było mnie widzieć kilka lat temu. Byłem kłębkiem nerwów.

– To jeszcze jeden powód, żeby zabić Sanborne'a – powie¬działa Sophie. – Nie powinien się był urodzić.

– Zgadzam się. Ale nie ty powinnaś odebrać mu życie.

– Zamilkł, po czym dodał: – Masz Michaela. On cię potrzebuje.

– Wiem. Umówiłam się z ojcem Michaela, że zaopiekuje sięnim, jeśli zajdzie taka potrzeba. Kocha go, ale przez pierwszy rok nie umiał sobie z tym poradzić. Teraz stan Michaela jest o wiele lepszy.

– On potrzebuje ciebie.

– Zamknij się, Jock. Jak mogę… – Potarła dłonią skroń i wyszeptała: – To moja wina. Oni wciąż to robią. Jak mogę na to pozwalać?

– MacDuff zna wielu wpływowych ludzi. Mogę poprosić go, żeby zadzwonił do kogoś z waszego rządu.

– Przecież wiesz, że próbowałam i tego. Zadzwoniłam do wszystkich, których znałam. Głaskali mnie po głowie i mówili, że to histeria. Zrozumiała, ale tylko histeria. Ten Sanborne był poważanym biznesmenem, aja nie miałam żadnego dowodu na to, że jest potworem. Tylko własne słowa. – Sykrzywiła się. – Kiedy skierowali mnie do kolejnego zbiurokratyzowanego senatora, rzeczywiście wpadłam w histerię. Nie mogłam pojąć, że oni mi nie wierzą. Tak, mogłam. Łapówki. Po wszystkich szczeblach do góry. – Powoli potrząsnęła głową. – Twój Mac¬Duff spotka się z tym samym. Tak musi być. – Zacisnęła usta. – I mylisz się, mówiąc, że będę rozdarta. Nie pozwolę, żeby Sanborne dalej mnie krzywdził.

– Pozwól, że to ja go zabiję. To lepsze wyjście.

Pomyślała, że ton głosu Jocka był normalny, niemalże bez¬barwny.

– Bo spłynie to po tobie, jak po kaczce? Wiesz, że to nieprawda. Nie spłynie. Nie jesteś bezdusznym człowiekiem.

– Czyżby? Wiesz, ilu ludzi zabiłem?

– Nie. I ty też tego nie wiesz. Dlatego mi pomagasz.

Nastawiła ekspres do kawy i oparła się o blat kuchenny.

– Jeden ze strażników mnie widział. Może nawet kilku. Nie jestem pewna.

Jock znieruchomiał.